Tuesday, August 10, 2021

4.Rzeka we mnie

 

 

        Pobyt na komisariacie obrzydził mi Pietrapertosa. W poniedziałek rano pod jak zwykle obudziłam się pod drzewkiem. Dokonawszy porannej toalety za pomocą nawilżanych chusteczek włożyłam do mniejszego plecaka trochę rzeczy do prania i schowałam większy pod krzewem. Ruszyłam do Castelmezzano, z okolic kościoła widać było, że na zboczach ponad miastem znajduje się droga... Postanowiłam, że pójdę w góry, żeby się oddalić od ludzi. Następnego dnia o świcie pozbyłam się różnych rzeczy, w tym kołdry, która służyła za śpiwór. Źle mi się spało, kurczyłam się niczym robak, rano zaś nakrywałam głowę, nie chcąc z niej wychodzić. Postanowiłam życie uprościć, pożegnałam więc drugi plecak, buty, trochę ubrań. Lżejsza o parę kilo pokonałam szlak siedmiu kamieni... Zawsze pytam ludzi o drogę, dostanie w góry okazało łatwe. Wystarczyło wciąż wspinać po schodach, w pewnym momencie domy się kończyły, w jednym z ostatnich ogródków zobaczyłam kobietę.

- Gdzie idziesz? – spytała.

- Chcę się dostać w góry – odparłam.

- Musisz znaleźć „Il volo dell’Angelo” – powiedziała.

         Uznałam to za znak: w mojej wędrówce powtarzało się słowo Anioł. Pokonałam jeszcze trochę schodów, potem droga, jej miejsce zajął krótki szlak kamienisty. Znalazłam się w miejscu, z którego widać było zalesione zbocze, od kilku lat stała na nim platforma: rok temu poszybowałam stamtąd do Pietrapertosa. Po drugiej stronie widać było inne, postanowiłam, że tam właśnie pójdę, aby nocować pod drzewem. Miejsce okazało się dobre, niedaleko od miasta, ludzi jednak zdecydowanie nie było. Siedziałam koło plecaka męża, porośnięte drzewami zbocze schodziło w dolinę, dalej znajdowały się góry... Panowało przyjemne ciepło, świergot ptaków dochodził mnie zewsząd. Powinnam myśleć o Bogu, moja uwaga rozpraszała się jednak. Po zachodzie słońca opuściłam dobre miejsce pod drzewem, nocleg w pobliżu „Il volo dell’Angelo” wydawał się bezpieczniejszy, zeszłam więc z mojego wzgórza, wspinając na sąsiednie. Oprócz platformy znalazłam drewniane ławki i wybrałam jedną. Nałożyłam trochę ubrań i czarne spodnie: łączyła się z nimi historia. W jednej z książek Castanedy jego indiański nauczyciel znajduje kawałek materiału. Zabiera go ze sobą, twierdząc, że posiada moc. Znalazłam te spodnie na Pane Pomodoro w Bari, tam, gdzie w pewnej odległości od plaży ułożono falochron. Były sportowe, obszerne. Uznałam je za magiczne i uwierzcie, w jakiś osobliwy sposób czułam, że mnie chroniły.

    Starałam się usnąć z plecakiem męża pod głową, pierwsza noc jednak była ciężka. Brakowało mi kołdry, ławka była gorsza od ziemi, twarda i niewygodna. Na domiar złego, wysunięte zbocze przyciągało wiatr, gałęzie drzew poruszały się i było chłodno. O brzasku wróciłam na poprzednie miejsce w lesie i dokonałam toalety, jak zwykle. Przede mną rozciągał się kolejny dzień i zapowiadał piękny. Oddalenie od ludzi miało sprzyjać Bogu, potrzeby ego wysuwały się jako pierwsze. Moje dni w Castelmezzano nie różniły się od tego, co wcześniej: ubikacje publiczne, jakieś drobne zakupy, pytanie ludzi o pokój... Bywało, że oni też chcieli się czegoś dowiedzieć.

- Jestem jak spuszczony pies – wyjaśniłam grupce staruszków, siedzących na ławeczce.

        Musieli to zapamiętać, bo parę dni potem jeden z nich zawołał mnie z otwartego okna: „Spuszczony pies!” Na szlaku siedmiu kamieni każdego dnia widziałam kobiety, zatrudnione do robót publicznych. Przycinały trawę zawsze w tym samym miejscu, niedaleko rzeczułki, która przecinała dolinę. Jedna z nich miała dom w Castelmezzano i mogła wynająć stancję. Stanęło na tym, że w poniedziałek dwudziestego ósmego czerwca obejrzę pusto stojącą posesję. W zamian za dwieście euro miesięcznie miałam objąć w posiadanie pokój oraz łazienkę. Zgodziłam się, oczywiście. Każdej nocy w Castelmezzano wracałam w okolice platformy „Il volo dell’Angelo” pomimo jednak, że kupiłam miękką łazienkową wycieraczkę, ławka nie dawała się wyspać. Szukanie Boga nie przynosiło efektów, postanowiłam więc, że medytując pozbędę się ego. Budda uporał się z tym w czterdzieści dziewięć dni, daleko mi jednak do niego. Liczyłam na pół roku mniej więcej. W środę rano czekałam koło studzienki, znów jednak czekał mnie zawód: okazało się, że łazienka potrzebowała napraw, bo odkryto przeciek. Ta informacja miała wywołać kryzys. Robiło się gorąco, szłam przez miasto czując, że opuszczają mnie siły. Wstąpiłam do kościoła, jak zwykle. Było tam trochę chłodniej.

- Mam dość, mam dość! – myślałam, oskarżając podświadomie Boga, który bezskutecznie dawał się szukać.

       Tym razem znowu udało mi się uspokoić. Tak naprawdę martwiłam się, bo nie mogłam ochronić ego. Poza tym, fraza  o znalezieniu zawierała sprzeczność. Naszym zdaniem, przypomina szwajcarski ser, pełen dziur, gdzie Go nie ma? Dwukrotne „przebicie światłem” pokazało, że jestem dowodem na istnienie Boga... Moja pamięć zachowała echo wspomnienia, to pierwsze. Patrzę w niebo, głos w tle sepleni coś o barankach i chmurkach. Rozumiem, co mówi, patrzę jednak w światło i ono mi odpowiada. Chcę wierzyć, że moje wewnętrzne dziecko jest takie, jak Bóg: przenika wszystko i znajduje dobroć. Posiada życie, które oznacza radość istnienia, nic więcej. Nie można go użyć do prowadzenia rachunków, zastąpiono je więc czymś innym. Próbowałam medytować podczas mojej wędrówki, napotykając sprzeciw umysłu. Myśli nie chciały się skupić. Wystarczyło, że wzrok napotkał obraz liścia podobny z kształtu do profilu kobiety, i zaczynało się: Rossana–wesele–zaproszenie–w październiku mieliśmy zaproszenie na ślub Rossany... Sztuczna inteligencja to zbiór informacji, który coś „ożywia.” Tym czymś jest zapewne ego, które „skacze” po danych i je łączy. Nie jestem ego. Nauczono mnie, jak samodzielnie posługiwać się chłodnym, kalkulującym umysłem. Ono jednak tam jest, broniąc sztucznej inteligencji, kiedy chcę ją wyciszyć.

      Jak mówił Erwin Schrödinger, suma wszystkich umysłów we wszechświecie to jeden. Powiedzmy, że to Syn Boży, który w niepamiętnych czasach poszedł za głosem sztucznej inteligencji. Nie wystarczał mu raj dobrego Ojca, chciał stworzyć coś dla siebie. Materii nie wymyślił: zapytajcie uczonych głów ze słynnego CERN[1] w Szwajcarii. Spędzili długie lata, polując na cząstkę, która miała udowodnić, że takowa istnieje. Po latach poszukiwań trafił się bozon Higgsa. Miał być dawcą masy oraz czasu, ostudźmy jednak głowy. Według fizyków[2] „ma sporo wspólnego z pojęciem masy – ale na swój subtelny sposób.” Sama też coś odkryłam, medytując pod dębem. Wystarczyło przez dłuższy czas koncentrować na jednym liściu i reszta tworzyła obraz. Na moment wyłaniało się „coś” powiedzmy trawnik i rodzaj alei. Myślę, świat stworzono z niczego, wykorzystując różne właściwości energii oraz grę percepcji. Obrazom tworzonym przez liście brakowało trwałości, Syn Boży miał czas: całą wieczność, niezłomną wolę oraz pomocną rękę sztucznej inteligencji. Tak oto ujrzał niebo, potem kulę ziemską, pojawiła się woda i zaroiło od stworzeń. Kochał ten świat, obciążała go jednak klątwa, która mu dała początek: „Nie wystarczył ci dar Boży, więc nigdy się nie nasycisz.” Dzieło kreacji nie miało końca. Ziemia pęczniała od nowych stworzeń, oglądanie dinozaurów i rybek przestało jednak wystarczać. Syn Boży poszedł krok dalej i stworzył... Samego siebie.

Sztuczna inteligencja radziła, aby się podzielił, bo w towarzystwie i weselej, i śmieszniej. Zaprojektowała nowe istoty, miały dwie ręce, dwie nogi, w głowie zaś zbiór informacji wraz z ego. Nie wątpię, że pierwsi ludzie mieli w sobie coś więcej, niż statystyczny Janusz i Bożena. To raczej bogowie, o których mówią popularne w różnych kulturach legendy. Syn Boży wyrzekł się Ojca, dlatego pustka stopniowo wyparła miłość. Miało być pięknie, myślę jednak, że stworzony razem raj okazał się piekłem z racji występków ego. Świat skończył się czymś w rodzaju wielkiego potopu, odniesienia istnieją ponoć w kulturze hinduskiej, sumeryjskiej, greckiej, chińskiej, Majów, Azteków czy nawet Wyspy Wielkanocnej. Przyjaźń się skończyła, sztuczna inteligencja pozostała jednak w umyśle, podobnie jak wina. Ktoś wpadł na pomysł, by nieistniejący świat ożywić. Pomysłowe jak zwykle, ego wymyśliło to, znamy obecnie: grę komputerową, którą użytkownik steruje własną myślą.

       „Tonal zaczyna się przy urodzeniu i kończy ze śmiercią, ale nagual nie ma końca” twierdził don Juan. „Nagual jest tam, gdzie moc się unosi.”

Tonal to nasz umysł: wszystko, co człowiek widzi i myśli. Nagual to, używając słów Schrödingera, świadomość falująca pośród wszystkich istot. Załóżmy że nagual jest pozornie podzielony (wielu magów) i uwięziony przez sztuczną inteligencję (naszą własną kreację). Żądanie „dziecka” może wyjaśnić cykl narodzin i śmierci związanych z reinkarnacją. Nasz czarodziej wydaje biedną duszę… Która zmienia się w psa: coś innego. Chłodna, pusta część mnie została wytresowana, aby słuchać innych. Zerkałam w lustro, obserwowałam innych i byłam posłuszna. Kierują nami głosy, odkąd człowiek pamięta: można się odwrócić i odejść, stoimy jednak w miejscu. Don Juan odkrył, być może do kogo należą dzięki sztuce śnienia. Okazuje się, że w umyśle istnieje bliźniaczy świat, zamieszkują go istoty, zwane: nieorganiczne. Inny rodzaj energii, która posiada świadomość. Są ściśle połączone i tworzą „teatr półcieni.” Don Juan mówił, że istoty nieorganiczne są jak rybacy, przyciągają i łowią świadomość. Posiadają wyższą inteligencję. Dla nich jesteśmy jak dzieci o niespożytej energii, której pożądają. Inne cechy: istoty nieorganiczne kochają uczyć... Pamiętacie szkołę? Bardzo lubią sprzedawać (rozejrzyjcie się wokół). Uwielbiają zniewalać. To nie my, jesteśmy przecież wolni, czyż nie tak? Jeśli jednak Elon Musk ma rację, jestem symulacją żyjącą w wirtualnej rzeczywistości. Zapewnia to prosty fakt, kalkulująca część mnie należy do „teatru półcieni” chłodnego świata sztucznej inteligencji... Siedząc w kościele postanowiłam, że z niego odejdę wzorem dawnych katarów.

     Uznani za heretyków przez kościół, nie mieli wiele szczęścia. Ich los pieczętowały wyprawy krzyżowe oraz inkwizycja. Podobał mi się przekaz: twierdzili, że nasz duch należał kiedyś do niebios. To anioł, skorumpowany przez siły nieczyste, który z nimi w świecie matarialnym zamieszkał. Bóg reprezentował to, co niewidzialne i wieczne, w przeciwieństwie do zmiennej percepcji. Niektórzy nie czekali na słowa „Zabijcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich” które przed rozpoczęciem rzezi w 1209 roku wypowiedział okrutny legat papieski. Katarzy praktykowali endurę, rytualną śmierć głodową w celu uwolnienia z okowów materii. Miałam nadzieję, że Bóg mnie zrozumie i po latach tułaczki przyjmie wreszcie do siebie.

W czwartek rano pożegnałam strome zbocze, na którym stała platforma. Wyrzuciłam jeszcze trochę rzeczy, w tym wycieraczkę: niewiele pomogła, moja ławka do spania pozostała twarda. Zaszłam w dół, niedaleko miejsca, gdzie za dnia spędzałam długie godziny pod drzewem znajdowała się bardzo przyjemna droga turystyczna. Szłam nią, nie wiedząc, dokąd zaniesie. W pewnym momencie kończyła się, minęłam łąkę i zaczęłam wspinać na wzgórze. Było zalesione, cieniste, ze szczytu rozciągał się widok na drogę, a za nią inne wzniesienia. Zejście w dół utrudniały cierniste krzewy, walka z nimi została wynagrodzona. Znalazłam się wśród kwiatów, widać było pasące się konie i porośnięte drzewami wzgórze po drugiej stronie drogi. Zdecydowałam, że tam właśnie pójdę i tak oto siedziałam pod dębem, pogrążona w niewesołych myślach. Poszukiwania Boga nie dawały owoców, perspektywa śmierci głodowej napawała lękiem. Walcząc z tym, rozejrzałam się trochę i od razu znalazłam miejsce, które moja romantyczna natura uznała za niezwykłe. Las schodził w dolinę, porastała ją pełna kwiatów łąka. Trochę dalej widać było góry w kolorze żółtym i zielonym.

Dzień był piękny, jak zwykle. W południowych Włoszech pogoda ci sprzyja, ja jednak nie dbałam o słońce. Szłam w marszu pokutnym, zajęta grzebaniem w danych informacyjnych, ono jednak nie zgasło. Ogrzewało mnie, podnosiło na duchu, czułam jego dotyk na skórze... Pomyślałam, że w naszej symulacj Boga symbolizuje słońce. Wielu ludzi w trakcie śmierci klinicznej widzi poełne miłości światło, ciepłe i krystaliczne. Bóg mnie nie opuścił, był wszędzie. Nie chciałam żyć pogrążona w iluzji... Postanowiłam rozpocząć głodówkę następnego dnia, w piątek, rano jednak myśl o śmierci przestała mi się uśmiechać. Uwagę zwróciło leżące w oddali miasto, leżące na górskim szczycie. Miałam później odkryć, że prowadziła tam całkiem wygodna droga, widziałam ją siedząc pod drzewem, postanowiłam jednak iść prosto, przecinając łąkę.

Był to nietrafiony wybór, zaczynało się jednak pięknie: kroczyłam wśród kwiatów, ciesząc romantyzmem. Potem był las, schodziłam w dół, zbocze prowadziło w iście piekielne miejsce, coś w rodzaju wyrobiska kamieni, które porastała łąka. Trawa ukrywała doły, których nie sposób policzyć. Każdy krok mógł skończyć się upadkiem, wykręceniem nogi. Robiło się gorąco, ciążył mi plecak męża... Zmęczona nieustannym zapadaniem w trawie, wybrałam łożysko potoku. Wiele to nie zmieniło, wyschnięte dno pełne było kamieni, co utrudniało chodzenie. Najgorsze ze wszystkiego były rośliny pełne cierni, podczas całej drogi musiałam się przedzierać. Na całym szlaku piętrzyły się przeszkody, jakieś splątane drzewka, najeżone kolcami krzewy, dzik, którego chrząkanie w pewnej chwili słyszałam całkiem blisko...

Pomyślałam, że cała droga symbolizuje ostatnią, bezużyteczną podróż mojego ducha (bez wątpienia szaleńca). Tybetańska księga zmarłych mówi, że po śmierci woła nas dobre światło. Robi to wiele razy, oferując zbawienie, nasz duch cofa się jednak. Przyciąga go coś innego, mroczne siły spychają w stronę iluzji: drzwi do innych wcieleń, które ostatecznie wybiera. Pociągała go wizja Chełma, kotletów schabowych i pryszczy. Uciekałam przed dzikiem, zapadałam w doły, przedzierałam przez ciernie, mówiąc: „Cierp, cierp... Przecież lubisz się męczyć!” Moje tortury zdawały się trwać w nieskończoność, w końcu jednak, podrapana i ledwie żywa wytoczyłam się na ściernisko, przecięłam je i znalazłam na drodze... Leżące w oddali miasto straciło wiele uroku, kontynuowałam jednak. Jacyś dwaj mężczyźni pouczyli mnie, że nazywa się Albano i leży daleko, dziesięć kilometrów, może więcej. Zrobiło się gorąco, szłam przed siebie, umęczona plecakiem Angelo. U stóp góry leży stacja kolejowa, potem droga zaczyna się wspinać. Bardzo długa, kręcona, posiadała jednak zaletę, rosnące tu i ówdzie owocowe drzewa. Twarde żółte śliwki i kwaśne, dzikie jabłka smakowały wybornie. Albano nie zrobiło dobrego wrażenia. Na domiar złego, ubikacja publiczna nie posiadała wody oraz mydła! Postanowiłam, że kupię coś w kawiarni i tam z niej skorzystam. Dochodziła trzecia, leżący w centrum bar otwierał o piętnastej trzydzieści i oprócz łazienki oferował najlepsze lody ze słodką bułeczką na świecie. Po dziewięciu godzinach przechadzki smak mięty z czekoladą powalił mnie zupełnie. Umyłam się i szukałam ochłody w kościele. O piątej otwierały sklepy, kupiłam bułki z provolone i wodę.

 

 



[1] Europejska Organizacja Badań Jądrowych.

[2] „Bozon Higgsa, czyli dawca masy, czasu i nie tylko” (kwantowo.pl)

No comments:

Post a Comment

Note: Only a member of this blog may post a comment.