W
listopadzie temperatury sięgały 25 stopni Celsjusza. Nie należało
to do rzadkości, spóźnione upały nazywano latem świętego
Marcina. Był czas zbioru oliwek, ludzie z Sassi ręcznie ogołacali
rosnące w Gravinie drzewa. Z owoców wyciskano olej, używany
głównie do oświetlania mieszkań. Gaia nadal schodziła w głąb
wąwozu ze swoimi kozami, czasami wspinała się na sąsiednie
wzgórze, którego wapienne zbocze dziurawiły pieczary. Pozwalała
zwierzętom oddalać się w poszukiwaniu trawy, sama zaś wyciągała
się na chłodnej, chropowatej bryle, służącej za łóżko.
Od
czasu śmierci Falco
towarzyszyło jej przygnębienie, które zaczęło przybierać objawy
depresji. Nie przestawała myśleć o tym, co może ich spotkać –
przyszłość zdawała się groźna i niepewna. Ludzie z Sassi nie
radzili sobie bez charyzmatycznego przywódcy. Jego niezmienny spokój
łagodził lęki, umacniał w przekonaniu, że są na właściwej
drodze i wszystko się ułoży. Żyli w symbiozie z naturą,
szanowali wszelkie stworzenia, karmili się życiodajną energią,
którą oferował Wszechświat. Kiedy zabrakło Falco, znikła wiara,
którą napełniał ich serca. Początkowo próbowano jeszcze
medytować, lecz robiono to bez przekonania, poddając w wątpliwość
sens takowych działań.
– Ta
cała prana wcale nie chroni przed chorobami! – mówiono.
Gaia
miała wrażenie, że coraz więcej osób zapadało na różne
dolegliwości. Lęk przed rakiem zaczął przybierać zatrważające
rozmiary. Wciąż o nim rozmawiano, szukano objawów. W Sassi nie
było leków, przygnębieni ludzie oczekiwali rychłego końca.
„Może
byłoby lepiej, żeby zalała nas woda!” – myślała dziewczyna.
Czasem
brakowało jej energii, aby podnieść się z łóżka, miała ochotę
zamknąć oczy i już się nie obudzić. Było jednak coś, co dawało
jej nieokreśloną nadzieję – chciała znów zobaczyć Riddicka.
Tak
się stało. Pewnego ciepłego dnia pod koniec listopada przyszedł
do groty i stanął nad leżącą na ociosanym kamieniu Gaią.
– Potrzebujecie
nas, prawda? – spytała.
– Tak
– potwierdził. – Musimy się klonować.
– To
niedobrze… Dlaczego robicie te rzeczy?
– Inaczej
się nie dało. Kiedy oświecony Falco mieszkał w kolonii Pugliese,
ludzie padali jak muchy z napromieniowania. Dziś żyłeś, jutro
zaczynałeś się rozkładać. Niedługo po wojnie naukowcy
opracowali metodę modyfikowania organów. Hodowano z ludzkich
komórek taką na przykład wątrobę.
– Gdzie,
w ciele kota?
– Najczęściej
świni.
– Ludzie
przestali chorować?
– Spadła
umieralność, ale nikt nie był zdrowy. Ludzki organizm nie chce
takich narządów, trzeba było brać leki…
– Też
je bierzesz?
– Jestem
klonem.
– Ludzie
z wątrobą świni nie mogli się rozmnażać?
– Szybko
się uczysz. To pewnie był efekt leków. Ale tak, od ponad
dwudziestu lat nikt w kolonii nie robi dzieci tak jak kiedyś.
Gaia
przypomniała sobie to, co słyszała w Sassi na temat klonowania. Z
dowolnych komórek organizmu rodził się identyczny „człowiek”.
– Jesteście
tacy sami? – spytała.
– Chcesz
się przekonać? – zapytał. – Zabiorę cię tam. Czterdzieści
minut drogi… Boisz się, że poprosimy cię o organy?
– Sami
je weźmiecie, jak zaleje nas woda. Co was obchodzi, że będzie
powódź, kiedy roztopicie lody na waszej Antarktydzie.
– Też
tam możecie zamieszkać, dla wszystkich starczy miejsca. Czternaście
milionów kilometrów kwadratowych – mówił Riddick. –
Fantastyczne łańcuchy górskie. Za parę lat odsłonią się tam
doliny, wszystko pozielenieje… Wyobrażasz to sobie? Chcemy dać
nową Ziemię tej garstce, która pozostała!
– Ładnie
w waszej strony. Riddick pokiwał głową.
Wygolona
czaszka pokryta była bardzo jasną skórą, w przeciwieństwie do
Gai nie był opalony.
„Pewnie
słońce nie działa na klony!” – myślała. „Albo umieją się
przed nim chronić”.
– Co
macie do stracenia? – zapytał. – Sama mówiłaś, że Ziemia
jeszcze przez tysiące lat będzie napromieniowana.
– To
dla was nie ma przyszłości! Naprawdę nie widzisz, do czego to
wszystko prowadzi? Zrobicie powódź, żeby grzać się pod pięknym,
sztucznym słońcem, ale co to zmieni? Nie jesteś nawet człowiekiem…
Sklonowali cię wstrętni naukowcy, zrobili z ludzi hybrydy z powodu
promieniowania. Ziemia ledwo zipie, bo dziesięć dni grozy obróciło
wszystko w perzynę. Kto wymyślił te bomby? Ci sami, którzy teraz
biorą się za Antarktydę.
Uśmiechnął
się lekko.
– Może.
I może masz rację, że nie trzeba było mutować ludzkich organów…
– Jak
widzisz, my jeszcze żyjemy!
– Tak.
Dobrze, że istnieją takie oazy, jak wasza.
– To
my jesteśmy nadzieją!
– Nie
przetrwacie tysięcy lat, fizycznie nie ma takiej możliwości. Jeśli
chcecie przeżyć, musicie opuścić Sassi. Chcesz się dowiedzieć
co nieco o Antarktydzie? Wzruszyła ramionami. Słowa Riddicka
obudziły w niej lęk i przygnębienie, które ostatnio często ją
nawiedzały.
– Ten
lodowiec dwieście milionów lat temu był subtropikalnym lasem! –
powiedział. – Potem prądy zepchnęły go na biegun południowy,
ale i tak było tam pełno zwierzątek, roślin, coś jak kanadyjska
tundra. Dopiero piętnaście milionów lat temu na Ziemi zrobiło się
chłodniej. Antarktyda pokryła się lodem grubym na dwa kilometry.
– Jak
skończycie wasze słońce, cały ten lód tu przypłynie.
– Stopione
lodowce wpłyną do Pacyfiku i poziom wód znacznie się podniesie.
– Ale
nie zostawiacie nikogo na lodzie, oferujecie w końcu bilet na
Antarktydę.
– Podobasz
mi się – stwierdził. – Ludzie z osad takich jak twoja nie chcą
z nami rozmawiać. Zdarzało się, że mnie atakowali.
Gaia
uniosła lekko brwi. Ogarnęło ją coś w rodzaju współczucia dla
niepojętej istoty, ofiary naukowców, która nie mogła się nazwać
człowiekiem. Zastanowiła się, co oznaczało być klonem. Sąsiedzi
rozmawiali czasem na ten temat, uważano, że takie stworzenia
skazane są na przedwczesną starość. Czy rzeczywiście tak było?
Riddick wyglądał na dwadzieścia kilka lat, nie więcej. Pod bladą
skórą rysowały się twarde mięśnie. Miał mocny zarys szczęki i
ładne usta. Doszła do wniosku, że się go nie boi.
– Pojadę
z tobą do kolonii nad morzem – zdecydowała Gaia. – Zdążymy
wrócić za dwie godziny?
– Na
pewno! Nie martw się o kozy. Zapędzimy je do jaskini, a wejście
zagrodzimy tym sznurkiem – powiedział, wyciągając z kieszeni
połyskującą metalicznie linkę. – Nie zbliżą się do niego za
żadne skarby świata.
Zagwizdała
na zwierzęta, które pozwoliły się zaprowadzić do cienistej
groty. Patrzyła w milczeniu, jak Riddick przywiązywał sznurek do
gałęzi pobliskich figowców, tak że znajdował się on na
wysokości pół metra u wejścia do pieczary.
– Idziemy
– powiedział.
Ruszyła
za nim, zaprowadził ją do maszyny przypominającej wraki motorów,
które widziała w opuszczonej części Matery. Pojazd był jednak
większy, bardziej spłaszczony i nie miał kół.
„Jak
on będzie na tym jeździł?” – zastanowiła się Gaia.
Włożyła
podany kask. Od razu ogarnęło ją nieprzyjemne uczucie, podobne do
tego, które pojawiało się przy omdleniach. Pragnęła się
wycofać, doszła jednak do wniosku, że minął sposobny moment. Nie
chciała okazać lęku, poza tym była bardzo ciekawa, jak wygląda
kolonia Pugliese, o której tyle słyszała. Słońce zbliżało się
do zenitu, kiedy Riddick wsiadł na swój motor i skinął na nią.
– Wiem,
że jesteś nieprzyzwyczajona. Będę bardzo uważał – obiecał. –
Musisz się tylko trzymać.
Skinęła
posłusznie głową, po czym zajęła miejsce za jego plecami. Było
dość wygodne, szerokie, miało metalowe uchwyty, które mocno
ściskała. Starała się głęboko oddychać w nadziei, że nie
zemdleje.
– Jedziemy!
– usłyszała.
Riddick
zapalił motor, który zaczął unosić się nad ziemią. Z rury
wydechowej wydobywał się rodzaj niebieskawego płomienia. Serce
zabiło mocniej, postanowiła jednak, że nie będzie się niczemu
dziwić. Maszyna „jechała” około metra nad drogą. Oddalili się
od spalonego słońcem wzgórza, gdzie zostawiła kozy. Dalej też
były wzniesienia, a potem pola, na których od pięćdziesięciu lat
nikt niczego nie uprawiał. Od czasu do czasu widziała samotne domy
– zazwyczaj miały zapadnięte dachy i straszyły pustymi
prostokątami okien. Przywykła do takich widoków w Materze. Miała
wrażenie, że przemieszczali się wolno, pomimo tego czuła się
coraz gorzej. Zaciskała na uchwytach szczupłe, opalone dłonie,
walcząc z zawrotami głowy. Kask ciążył jej i wzmagał uczucie
duszności, któremu się jednak nie poddawała. Zamknęła oczy i
koncentrowała się na oddychaniu, wciągała powietrze nosem i
wypuszczała ustami. Zaczęło odczuwać dreszcze, jej drobne ciało
drżało, nawiedzało ją nieznośnie uczucie gorąca. Zaciskała
powieki, pod którymi raz po raz przelatywały świetliste, jaskrawe
plamy.
– Już
niedaleko – odezwał się Riddick.
Miała
nadzieję, że się obejrzy i zobaczy, co się z nią dzieje.
Ostatkiem sił nie poddawała się omdleniu. Oblizywała spieczone
wargi, starając się oddychać miarowo. W pewnej chwili poczuła, że
ich pojazd stanął. Otworzyła oczy i patrzyła na kolonię
Pugliese. Okrywał ją rodzaj plastikowej lub szklanej kopuły, pod
którą stały podobne do siebie domy, nieduże i białe domy.
– Syntetyczna
powłoka ozonowa – dobiegł ją głos Riddicka.
Zsunęła
się z motoru i stanęła na drżących nogach. Przelatujące jej
przed oczami plamy zlały się w jedno, po czym zapadła ciemność.
***
Sen Gai
Piękny,
wiosenny dzień. Brukowaną gładkim kamieniem uliczką Sasso
Barisano idzie kilkoro bosonogich dzieci. Maszerująca na przedzie
kędzierzawa dziewczynka trzyma za rękę piegowatego kolegę. Mijają
dom, przed którym siedzą dwie młode kobiety; przyglądają się
malcom z uśmiechem. Jedna z nich, blada, ze zdeformowaną ręką
wskazuje na ciemnowłosą Gaię.
– Patrz,
jaka ładna jest moja mała! – mówi.
Dziewczynka
uśmiecha się do mamy, po chwili zauważa, że coś ją kąsa w
rękę. To dokuczliwa mucha. Zaczyna oganiać owada, lecz ten ją
nadal gryzie…
Leżała
na wąskim łóżku w przeszklonym pomieszczeniu. Unosił się w nim
mocny, trudny do zidentyfikowania zapach. Przez dłuższą chwilę
wpatrywała się w pielęgniarza, manipulującego przy jej chudej
ręce.
– Jak
się czujesz? – zapytał. – Witamy w kolonii Pugliese.
Jego
oczy błyskały fiołkowo i szmaragdowo, całkiem jak u Riddicka.
„Też
miał raka siatkówki?” – zastanowiła się Gaia. „Przeszczepili
mu oczy kota…”
Znów
ogarnęła ją senność, pozwoliła powiekom opaść i usnęła.
Kiedy się obudziła, zamiast pielęgniarza stały obok niej kozy.
Gwałtownie usiadła na wykutym z kamienia legowisku. Była w swojej
grocie. Czyżby się jej przyśniło, że człowiekklon zabrał ją
do miasta, chronionego przez syntetyczną kopułę, a ona zemdlała?
Czuła się zadziwiająco dobrze, znikło osłabienie, które zawsze
jej towarzyszyło. Przez dłuższą chwilę patrzyła na zwierzęta,
które też ją obserwowały, po czym wyszła z pieczary.
Słońce
zniżało się ku linii horyzontu, już dawno powinna była wrócić
do domu. Przysiadła na trawie, sama z trapiącymi ją myślami.
Doszła do wniosku, że została wykorzystana. „Mutanci” z
kolonii Pugliese pobrali od niej komórki rozrodcze, na których im
zależało. Zapewne według ich prawa, jadąc dobrowolnie z
Riddickiem, sama na to przystała… Czy będzie mieć dzieci, które
urodzą się na Antarktydzie? Było jej to obojętne. Czuła się
bezradna, przerażała ją przyszłość. Patrzyła na Sassi po
drugiej stronie wąwozu. Tam gdzie kończyły się wykute w skale
domki, widać było opuszczone bloki „nowej” części Matery.
Straszliwe bomby oszczędziły budynki, lecz wymiotły z nich
wszelkie życie.
„I
tak wszyscy zginiemy!” – wyszeptała Gaia.
Łzy
spływały po szczupłych policzkach dziewczyny. Płakała, myśląc
o sąsiadach, bezbronnych wobec tego, co ich miało spotkać. U jej
stóp, między kamieniami uwijała się mała jaszczurka, zajęta
własnym życiem. Przypomniały się jej słowa Falco, który
przyglądał się zwierzętom i drzewom. „Przyroda uczy, jak żyć
i umierać” – powtarzał.
Dzień
był bardzo piękny, ostatnie promienie słońca nadawały
wszystkiemu ciepły, pomarańczowy kolor. Przestała myśleć o
nadchodzącej zagładzie, patrzyła na jaszczurkę zanurzoną w
rzeczywistości, która jest odpowiedzią. Mądre stworzenie nie
znało lepszego miejsca, niż to, w którym było jest teraz. Nie
oczekiwało przyszłego szczęścia, żyło chwilą.
„Mam
się nie bać, prawda? Przyjąć to, co jest?” – spytała w
myślach Falca. „Ale ciebie już z nami nie ma!”
Siedząca
na trawie dziewczyna płakała rozpaczliwie, ukrywając twarz w
dłoniach. Żaliła się przed niewidzialnym Falkiem, duchowym ojcem,
którego nadal kochała.
– Co
mamy zrobić? – szeptała. – Wszycy jesteśmy zmęczeni! Gdzie
znaleźć siłę, żeby przetrwać, powiedz?
Przymknęła
oczy i wyobraziła sobie jego odpowiedź: „To, co jest prawdziwe,
nie zginie”.
Podniosła
się z ziemi i otarła piekące ją od łez oczy. Lekko się
uśmiechnęła. „To wszystko prawda” – pomyślała. „Muszę
tylko uwierzyć”.
Ogarnęło
ją uczucie ulgi: pojęła, co było siłą Falca. Kiedy zjawił się
w Sassi, był bardzo młody, miał siedemnaście lat, nie więcej.
Niedługo potem objął schedę po zmarłym Angliku Kurcie, który
oswajał wszystkich z medytacją i uczył żywienia się praną.
Młodzieniec został przywódcą, szamanem swojego plemienia.
Słuchano go, bo był pierwszym, który naprawdę uwierzył.
Kędzierzawy
Adamo szedł w jej kierunku wąską ścieżką, ledwie widoczną na
porosłym żółtą trawą, kamienistym zboczu. Martwił się o nią.
Sprawiło jej to przyjemność.
– Stało
się coś? – zapytał. – Zemdlałaś?
Opowiedziała
mu o kolejnym spotkaniu z Riddickiem i o kolonii Pugliese. Słuchał,
nie przerywając. Kiedy skończyła, zapadło milczenie.
– Nie
powinnam była z nim jechać – odezwała się. – Dostali to,
czego chcieli.
– Dlatego
płakałaś?
– Nie…
Myślałam o tym, co się z nami stanie.
– Teraz,
kiedy Falco nie żyje?
– Tak.
Ludzie boją się raka, promieniowania, wszystkiego. Potrzebujemy
przywódcy… – urwała.
– Postanowiłam spróbować.
Ojciec
rzucił jej zdziwione spojrzenie, lecz nic nie powiedział.
– Mam
przeczucie, że mi się uda! – dodała Gaia. – Sama nie wiem
dlaczego. Wiesz, nie żałuję, że dałam się zabrać do kolonii
nad morzem. Chciałam zobaczyć, teraz wiem, dlaczego Falco nie
chciał, żeby go leczyli. To byłby… triumf ciała nad duchem,
rozumiesz? Oni myślą, że człowiek może przetrwać, jak go
zmodyfikują, sklonują i cholera wie, co jeszcze z nim zrobią. Ale
to błąd!
– Tak?
– Oczywiście!
Wtedy już nie będzie człowiekiem! Jest źle, trzeba szukać nowych
rozwiązań, ale nie tak jak oni! Ja chcę… chcę uwierzyć! Nie
będziemy mieć leków ani syntetycznej powłoki, która chroni przed
promieniowaniem, ale przetrwamy, musimy tylko… odnaleźć boską
obecność i potem niczego się nie bać!
Adamo
objął szczupłe plecy córki. Przez chwilę patrzył jej w oczy, po
czym skinął potakująco głową.
– Uda
ci się – powiedział. – Będą cię słuchali.
– Z
najgorszego koszmaru można się obudzić! Ten kryzys nas wzmocni…
A jak dotrze tu morze, to się nauczymy nurkować.
Schodzili
w dół wąwozu, tam gdzie płynęła Gravina. Przebyli kamieniste
dno rzeki i zaczęli się wspinać stromą dróżką, prowadzącą do
kamiennego Sassi. Ostatnie promienie słońca barwiły białoszare,
przylegające do siebie domki, których ściany i dachy porastały
gdzieniegdzie rośliny. Musieli się spieszyć – wiedzieli, że
nagle zapadnie zmrok, a potem długa jesienna noc, którą będą
musieli razem przeczekać.