Thursday, December 29, 2022

Druid

 

I’m reading Dylan Dog, an Italian horror comic series. In the book called: “The Druid” the famous paranormal investigator takes on case of some villain cult. Its members are positive that you need to supplement natural soil with human blood, and only now your field yields a crop. In the beginning of the story there is a young, blond-haired guy, who is trying to escape from the killer. He’s not lucky, and the man with pitchforks takes his life. I’ve been thinking about the whole scene from the “religious” point of view. We can assume that God wants the innocent guy to get out of here alive. Still, supposing that “The Druid” is based on a true story, it wouldn’t matter! 

The bad guy’s would be stronger than God’s, isn’t it? The members of his cult are killing one poor victim after another, and nothing happens… Until Dylan Dog arrives. He’s the one to gets in the way of the mad people, and restore balance… For a while, because in the end of the small book we find out that “the Druid” is still there… Dylan Dog is a fictional character, but Josef Stalin is not. According to the history, the horrifying sociopathic criminal is held responsible for death of 20 millions people – at least. The true figure may be as high as 60 millions. How about that? Stalin’s signature was enough to condemn to death from famine, exile and executions. His wish was always granted, and would be clearly stronger than God’s will… If our world was real, because some very reputable physics are saying that we’re probably living inside a very complicated computer simulation. “Most quantum physicists agree that the nature of reality operates according to mathematics” – I read. “According to the Digital Physics principle, reality is generated by digital information and the electrical signals in your brain interpret that data into what you call reality. This means that nothing exists without consciousness. 

Moreover, just recently a quantum physicist by the name of Dr. James Gates Jr. discovered computer error-correcting code in the fabric of reality, while there are also reports of scientists observing pixels in microscopic images of nature. If our reality isn’t virtual, why is it pixelated and why would it include error-correcting code?” I don’t know, clearly, but if we’re living in computer generated universe, it could be actually quite a good news! Stalin, who claimed that 10 millions of “kulak” were killed on his command was only a gamer… Or a dreamer. Besides, the theory of simulated reality can explain elements like ghost, UFO and other strange super-natural phenomena. There would be no difference between “real” and “virtual” isn’t it?

Czytam “Dylan Doga” – włoski komiks horror. W książeczce zatytułowanej “Druid” sławny inwestigator spraw nadprzyrodzonych bierze się za rozszyfrowanie sprawy sekty złoczyńców. Jej członkowie wierzą, że trzeba urzyźniać ziemię krwią żeby otrzymać jakiś plon. W początku historii młody blondyn ucieka od mordercy. Nie ma szczęścia, mężczyzna z widłami odbiera mu życie. Myślałam o całej scenie z “religijnego” punktu widzenia. Przypuszczam, że Bóg chciałby, aby niewinny człowiek uszedł z życiem. Pomimo tego, zakładając że “Druid” byłby oparty na faktach nie miałoby to znaczenia! Zły człowiek byłby silniejszy niż Bóg, czyż nie tak? 

Członkowie sekty zabijają jedną nieszczęsną ofiarę za drugą i nic się nie dzieje… Dopóki nie przybywa Dylan Dog. To on staje na drodze złych ludzi i przywraca równowagę… Na chwilę, bo na końcu książki dowiadujemy się że “Druid” nadal kręci się w okolicy. Dylan Dog to postać fikcyjna, ale Józef Stalin nie. Według danych historycznych, straszliwy kryminalista – socjopata jest odpowiedzialny za śmierć 20 milionów ludzi – przynajmniej, bo prawdziwe liczby mogą zbliżać się do 60 milionów! Jak wam się to podoba? Podpis Stalina wystarczył by skazać na zsyłkę, śmierć głodową, egzekucje… Jego życzenie było zawsze spełnione, i byłoby rzeczywiście silniejsze niż wola Boża… Gdyby nasz świat był prawdziwy. Jeśli nasz świat byłby realny, bowiem zdaniem niektórych bardzo poważanych fizyków żyjemy prawdopodobnie w bardzo skomplikowanej symulacji komputerowej. “Większość fizyków kwantowych zgadza się że natura naszej rzeczywistości działa zgodnie z zasadami matematyki” – czytam. “Zdaniem Fizyki Komputerowej rzeczywistość jest generowana poprzez informacje digitalne i sygnały elektryczne, które to dane mózg interpretuje jako to, co nazywamy rzeczywistością. Oznacza to, że nic nie istnieje bez świadomości. 

W międzyczasie fizyk kwantowy dr James Gates Jr. okrył w “fabryce rzeczywistości” tak zwany error-correcting code, istnieją również raporty naukowców obserwujących piksele w mikroskopijnych powiększeniach obrazów natury. Jeśli nasza rzeczywistość nie jest wirtualna, skąd w niej piksele i error-correcting code?” Nie wiem, oczywiście, jeśli jednak żyjemy we wszechświecie stworzonym w komputerze, to całkiem niezła wiadomość! Stalin, który twierdził że na jego rozkaz zabito 10 milionów “kułaków” był tylko graczem… Albo śniącym umysłem. Poza tym, teoria symulowanej rzeczywistości może wyjaśnić duchy, UFO czy inne elementy uznane za “nienaturalne.” Nie istniałaby różnica między “realnym” i “wirtualnym” czyż nie tak?





5.Matera 2019

 

W listopadzie temperatury sięgały 25 stopni Celsjusza. Nie należało to do rzadkości, spóźnione upały nazywano latem świętego Marcina. Był czas zbioru oliwek, ludzie z Sassi ręcznie ogołacali rosnące w Gravinie drzewa. Z owoców wyciskano olej, używany głównie do oświetlania mieszkań. Gaia nadal schodziła w głąb wąwozu ze swoimi kozami, czasami wspinała się na sąsiednie wzgórze, którego wapienne zbocze dziurawiły pieczary. Pozwalała zwierzętom oddalać się w poszukiwaniu trawy, sama zaś wyciągała się na chłodnej, chropowatej bryle, służącej za łóżko.

Od czasu śmierci Falco towarzyszyło jej przygnębienie, które zaczęło przybierać objawy depresji. Nie przestawała myśleć o tym, co może ich spotkać – przyszłość zdawała się groźna i niepewna. Ludzie z Sassi nie radzili sobie bez charyzmatycznego przywódcy. Jego niezmienny spokój łagodził lęki, umacniał w przekonaniu, że są na właściwej drodze i wszystko się ułoży. Żyli w symbiozie z naturą, szanowali wszelkie stworzenia, karmili się życiodajną energią, którą oferował Wszechświat. Kiedy zabrakło Falco, znikła wiara, którą napełniał ich serca. Początkowo próbowano jeszcze medytować, lecz robiono to bez przekonania, poddając w wątpliwość sens takowych działań.

Ta cała prana wcale nie chroni przed chorobami! – mówiono.

Gaia miała wrażenie, że coraz więcej osób zapadało na różne dolegliwości. Lęk przed rakiem zaczął przybierać zatrważające rozmiary. Wciąż o nim rozmawiano, szukano objawów. W Sassi nie było leków, przygnębieni ludzie oczekiwali rychłego końca.

„Może byłoby lepiej, żeby zalała nas woda!” – myślała dziewczyna.

Czasem brakowało jej energii, aby podnieść się z łóżka, miała ochotę zamknąć oczy i już się nie obudzić. Było jednak coś, co dawało jej nieokreśloną nadzieję – chciała znów zobaczyć Riddicka.

Tak się stało. Pewnego ciepłego dnia pod koniec listopada przyszedł do groty i stanął nad leżącą na ociosanym kamieniu Gaią.

Potrzebujecie nas, prawda? – spytała.

Tak – potwierdził. – Musimy się klonować.

To niedobrze… Dlaczego robicie te rzeczy?

Inaczej się nie dało. Kiedy oświecony Falco mieszkał w kolonii Pugliese, ludzie padali jak muchy z napromieniowania. Dziś żyłeś, jutro zaczynałeś się rozkładać. Niedługo po wojnie naukowcy opracowali metodę modyfikowania organów. Hodowano z ludzkich komórek taką na przykład wątrobę.

Gdzie, w ciele kota?

Najczęściej świni.

Ludzie przestali chorować?

Spadła umieralność, ale nikt nie był zdrowy. Ludzki organizm nie chce takich narządów, trzeba było brać leki…

Też je bierzesz?

Jestem klonem.

Ludzie z wątrobą świni nie mogli się rozmnażać?

Szybko się uczysz. To pewnie był efekt leków. Ale tak, od ponad dwudziestu lat nikt w kolonii nie robi dzieci tak jak kiedyś.

Gaia przypomniała sobie to, co słyszała w Sassi na temat klonowania. Z dowolnych komórek organizmu rodził się identyczny „człowiek”.

Jesteście tacy sami? – spytała.

Chcesz się przekonać? – zapytał. – Zabiorę cię tam. Czterdzieści minut drogi… Boisz się, że poprosimy cię o organy?

Sami je weźmiecie, jak zaleje nas woda. Co was obchodzi, że będzie powódź, kiedy roztopicie lody na waszej Antarktydzie.

Też tam możecie zamieszkać, dla wszystkich starczy miejsca. Czternaście milionów kilometrów kwadratowych – mówił Riddick. – Fantastyczne łańcuchy górskie. Za parę lat odsłonią się tam doliny, wszystko pozielenieje… Wyobrażasz to sobie? Chcemy dać nową Ziemię tej garstce, która pozostała!

Ładnie w waszej strony. Riddick pokiwał głową.

Wygolona czaszka pokryta była bardzo jasną skórą, w przeciwieństwie do Gai nie był opalony.

„Pewnie słońce nie działa na klony!” – myślała. „Albo umieją się przed nim chronić”.

Co macie do stracenia? – zapytał. – Sama mówiłaś, że Ziemia jeszcze przez tysiące lat będzie napromieniowana.

To dla was nie ma przyszłości! Naprawdę nie widzisz, do czego to wszystko prowadzi? Zrobicie powódź, żeby grzać się pod pięknym, sztucznym słońcem, ale co to zmieni? Nie jesteś nawet człowiekiem… Sklonowali cię wstrętni naukowcy, zrobili z ludzi hybrydy z powodu promieniowania. Ziemia ledwo zipie, bo dziesięć dni grozy obróciło wszystko w perzynę. Kto wymyślił te bomby? Ci sami, którzy teraz biorą się za Antarktydę.

Uśmiechnął się lekko.

Może. I może masz rację, że nie trzeba było mutować ludzkich organów…

Jak widzisz, my jeszcze żyjemy!

Tak. Dobrze, że istnieją takie oazy, jak wasza.

To my jesteśmy nadzieją!

Nie przetrwacie tysięcy lat, fizycznie nie ma takiej możliwości. Jeśli chcecie przeżyć, musicie opuścić Sassi. Chcesz się dowiedzieć co nieco o Antarktydzie? Wzruszyła ramionami. Słowa Riddicka obudziły w niej lęk i przygnębienie, które ostatnio często ją nawiedzały.

Ten lodowiec dwieście milionów lat temu był subtropikalnym lasem! – powiedział. – Potem prądy zepchnęły go na biegun południowy, ale i tak było tam pełno zwierzątek, roślin, coś jak kanadyjska tundra. Dopiero piętnaście milionów lat temu na Ziemi zrobiło się chłodniej. Antarktyda pokryła się lodem grubym na dwa kilometry.

Jak skończycie wasze słońce, cały ten lód tu przypłynie.

Stopione lodowce wpłyną do Pacyfiku i poziom wód znacznie się podniesie.

Ale nie zostawiacie nikogo na lodzie, oferujecie w końcu bilet na Antarktydę.

Podobasz mi się – stwierdził. – Ludzie z osad takich jak twoja nie chcą z nami rozmawiać. Zdarzało się, że mnie atakowali.

Gaia uniosła lekko brwi. Ogarnęło ją coś w rodzaju współczucia dla niepojętej istoty, ofiary naukowców, która nie mogła się nazwać człowiekiem. Zastanowiła się, co oznaczało być klonem. Sąsiedzi rozmawiali czasem na ten temat, uważano, że takie stworzenia skazane są na przedwczesną starość. Czy rzeczywiście tak było? Riddick wyglądał na dwadzieścia kilka lat, nie więcej. Pod bladą skórą rysowały się twarde mięśnie. Miał mocny zarys szczęki i ładne usta. Doszła do wniosku, że się go nie boi.

Pojadę z tobą do kolonii nad morzem – zdecydowała Gaia. – Zdążymy wrócić za dwie godziny?

Na pewno! Nie martw się o kozy. Zapędzimy je do jaskini, a wejście zagrodzimy tym sznurkiem – powiedział, wyciągając z kieszeni połyskującą metalicznie linkę. – Nie zbliżą się do niego za żadne skarby świata.

Zagwizdała na zwierzęta, które pozwoliły się zaprowadzić do cienistej groty. Patrzyła w milczeniu, jak Riddick przywiązywał sznurek do gałęzi pobliskich figowców, tak że znajdował się on na wysokości pół metra u wejścia do pieczary.

Idziemy – powiedział.

Ruszyła za nim, zaprowadził ją do maszyny przypominającej wraki motorów, które widziała w opuszczonej części Matery. Pojazd był jednak większy, bardziej spłaszczony i nie miał kół.

„Jak on będzie na tym jeździł?” – zastanowiła się Gaia.

Włożyła podany kask. Od razu ogarnęło ją nieprzyjemne uczucie, podobne do tego, które pojawiało się przy omdleniach. Pragnęła się wycofać, doszła jednak do wniosku, że minął sposobny moment. Nie chciała okazać lęku, poza tym była bardzo ciekawa, jak wygląda kolonia Pugliese, o której tyle słyszała. Słońce zbliżało się do zenitu, kiedy Riddick wsiadł na swój motor i skinął na nią.

Wiem, że jesteś nieprzyzwyczajona. Będę bardzo uważał – obiecał. – Musisz się tylko trzymać.

Skinęła posłusznie głową, po czym zajęła miejsce za jego plecami. Było dość wygodne, szerokie, miało metalowe uchwyty, które mocno ściskała. Starała się głęboko oddychać w nadziei, że nie zemdleje.

Jedziemy! – usłyszała.

Riddick zapalił motor, który zaczął unosić się nad ziemią. Z rury wydechowej wydobywał się rodzaj niebieskawego płomienia. Serce zabiło mocniej, postanowiła jednak, że nie będzie się niczemu dziwić. Maszyna „jechała” około metra nad drogą. Oddalili się od spalonego słońcem wzgórza, gdzie zostawiła kozy. Dalej też były wzniesienia, a potem pola, na których od pięćdziesięciu lat nikt niczego nie uprawiał. Od czasu do czasu widziała samotne domy – zazwyczaj miały zapadnięte dachy i straszyły pustymi prostokątami okien. Przywykła do takich widoków w Materze. Miała wrażenie, że przemieszczali się wolno, pomimo tego czuła się coraz gorzej. Zaciskała na uchwytach szczupłe, opalone dłonie, walcząc z zawrotami głowy. Kask ciążył jej i wzmagał uczucie duszności, któremu się jednak nie poddawała. Zamknęła oczy i koncentrowała się na oddychaniu, wciągała powietrze nosem i wypuszczała ustami. Zaczęło odczuwać dreszcze, jej drobne ciało drżało, nawiedzało ją nieznośnie uczucie gorąca. Zaciskała powieki, pod którymi raz po raz przelatywały świetliste, jaskrawe plamy.

Już niedaleko – odezwał się Riddick.

Miała nadzieję, że się obejrzy i zobaczy, co się z nią dzieje. Ostatkiem sił nie poddawała się omdleniu. Oblizywała spieczone wargi, starając się oddychać miarowo. W pewnej chwili poczuła, że ich pojazd stanął. Otworzyła oczy i patrzyła na kolonię Pugliese. Okrywał ją rodzaj plastikowej lub szklanej kopuły, pod którą stały podobne do siebie domy, nieduże i białe domy.

Syntetyczna powłoka ozonowa – dobiegł ją głos Riddicka.

Zsunęła się z motoru i stanęła na drżących nogach. Przelatujące jej przed oczami plamy zlały się w jedno, po czym zapadła ciemność.

                                                                        ***

Sen Gai

Piękny, wiosenny dzień. Brukowaną gładkim kamieniem uliczką Sasso Barisano idzie kilkoro bosonogich dzieci. Maszerująca na przedzie kędzierzawa dziewczynka trzyma za rękę piegowatego kolegę. Mijają dom, przed którym siedzą dwie młode kobiety; przyglądają się malcom z uśmiechem. Jedna z nich, blada, ze zdeformowaną ręką wskazuje na ciemnowłosą Gaię.

Patrz, jaka ładna jest moja mała! – mówi.

Dziewczynka uśmiecha się do mamy, po chwili zauważa, że coś ją kąsa w rękę. To dokuczliwa mucha. Zaczyna oganiać owada, lecz ten ją nadal gryzie… 

Leżała na wąskim łóżku w przeszklonym pomieszczeniu. Unosił się w nim mocny, trudny do zidentyfikowania zapach. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w pielęgniarza, manipulującego przy jej chudej ręce.

Jak się czujesz? – zapytał. – Witamy w kolonii Pugliese.

Jego oczy błyskały fiołkowo i szmaragdowo, całkiem jak u Riddicka.

„Też miał raka siatkówki?” – zastanowiła się Gaia. „Przeszczepili mu oczy kota…”

Znów ogarnęła ją senność, pozwoliła powiekom opaść i usnęła. Kiedy się obudziła, zamiast pielęgniarza stały obok niej kozy. Gwałtownie usiadła na wykutym z kamienia legowisku. Była w swojej grocie. Czyżby się jej przyśniło, że człowiekklon zabrał ją do miasta, chronionego przez syntetyczną kopułę, a ona zemdlała? Czuła się zadziwiająco dobrze, znikło osłabienie, które zawsze jej towarzyszyło. Przez dłuższą chwilę patrzyła na zwierzęta, które też ją obserwowały, po czym wyszła z pieczary.

Słońce zniżało się ku linii horyzontu, już dawno powinna była wrócić do domu. Przysiadła na trawie, sama z trapiącymi ją myślami. Doszła do wniosku, że została wykorzystana. „Mutanci” z kolonii Pugliese pobrali od niej komórki rozrodcze, na których im zależało. Zapewne według ich prawa, jadąc dobrowolnie z Riddickiem, sama na to przystała… Czy będzie mieć dzieci, które urodzą się na Antarktydzie? Było jej to obojętne. Czuła się bezradna, przerażała ją przyszłość. Patrzyła na Sassi po drugiej stronie wąwozu. Tam gdzie kończyły się wykute w skale domki, widać było opuszczone bloki „nowej” części Matery. Straszliwe bomby oszczędziły budynki, lecz wymiotły z nich wszelkie życie.

„I tak wszyscy zginiemy!” – wyszeptała Gaia.

Łzy spływały po szczupłych policzkach dziewczyny. Płakała, myśląc o sąsiadach, bezbronnych wobec tego, co ich miało spotkać. U jej stóp, między kamieniami uwijała się mała jaszczurka, zajęta własnym życiem. Przypomniały się jej słowa Falco, który przyglądał się zwierzętom i drzewom. „Przyroda uczy, jak żyć i umierać” – powtarzał.

Dzień był bardzo piękny, ostatnie promienie słońca nadawały wszystkiemu ciepły, pomarańczowy kolor. Przestała myśleć o nadchodzącej zagładzie, patrzyła na jaszczurkę zanurzoną w rzeczywistości, która jest odpowiedzią. Mądre stworzenie nie znało lepszego miejsca, niż to, w którym było jest teraz. Nie oczekiwało przyszłego szczęścia, żyło chwilą.

„Mam się nie bać, prawda? Przyjąć to, co jest?” – spytała w myślach Falca. „Ale ciebie już z nami nie ma!”

Siedząca na trawie dziewczyna płakała rozpaczliwie, ukrywając twarz w dłoniach. Żaliła się przed niewidzialnym Falkiem, duchowym ojcem, którego nadal kochała.

Co mamy zrobić? – szeptała. – Wszycy jesteśmy zmęczeni! Gdzie znaleźć siłę, żeby przetrwać, powiedz?

Przymknęła oczy i wyobraziła sobie jego odpowiedź: „To, co jest prawdziwe, nie zginie”.

Podniosła się z ziemi i otarła piekące ją od łez oczy. Lekko się uśmiechnęła. „To wszystko prawda” – pomyślała. „Muszę tylko uwierzyć”.

Ogarnęło ją uczucie ulgi: pojęła, co było siłą Falca. Kiedy zjawił się w Sassi, był bardzo młody, miał siedemnaście lat, nie więcej. Niedługo potem objął schedę po zmarłym Angliku Kurcie, który oswajał wszystkich z medytacją i uczył żywienia się praną. Młodzieniec został przywódcą, szamanem swojego plemienia. Słuchano go, bo był pierwszym, który naprawdę uwierzył.

Kędzierzawy Adamo szedł w jej kierunku wąską ścieżką, ledwie widoczną na porosłym żółtą trawą, kamienistym zboczu. Martwił się o nią. Sprawiło jej to przyjemność.

Stało się coś? – zapytał. – Zemdlałaś?

Opowiedziała mu o kolejnym spotkaniu z Riddickiem i o kolonii Pugliese. Słuchał, nie przerywając. Kiedy skończyła, zapadło milczenie.

Nie powinnam była z nim jechać – odezwała się. – Dostali to, czego chcieli.

Dlatego płakałaś?

Nie… Myślałam o tym, co się z nami stanie.

Teraz, kiedy Falco nie żyje?

Tak. Ludzie boją się raka, promieniowania, wszystkiego. Potrzebujemy przywódcy… – urwała. – Postanowiłam spróbować.

Ojciec rzucił jej zdziwione spojrzenie, lecz nic nie powiedział.

Mam przeczucie, że mi się uda! – dodała Gaia. – Sama nie wiem dlaczego. Wiesz, nie żałuję, że dałam się zabrać do kolonii nad morzem. Chciałam zobaczyć, teraz wiem, dlaczego Falco nie chciał, żeby go leczyli. To byłby… triumf ciała nad duchem, rozumiesz? Oni myślą, że człowiek może przetrwać, jak go zmodyfikują, sklonują i cholera wie, co jeszcze z nim zrobią. Ale to błąd!

Tak?

Oczywiście! Wtedy już nie będzie człowiekiem! Jest źle, trzeba szukać nowych rozwiązań, ale nie tak jak oni! Ja chcę… chcę uwierzyć! Nie będziemy mieć leków ani syntetycznej powłoki, która chroni przed promieniowaniem, ale przetrwamy, musimy tylko… odnaleźć boską obecność i potem niczego się nie bać!

Adamo objął szczupłe plecy córki. Przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym skinął potakująco głową.

Uda ci się – powiedział. – Będą cię słuchali.

Z najgorszego koszmaru można się obudzić! Ten kryzys nas wzmocni… A jak dotrze tu morze, to się nauczymy nurkować.

Schodzili w dół wąwozu, tam gdzie płynęła Gravina. Przebyli kamieniste dno rzeki i zaczęli się wspinać stromą dróżką, prowadzącą do kamiennego Sassi. Ostatnie promienie słońca barwiły białoszare, przylegające do siebie domki, których ściany i dachy porastały gdzieniegdzie rośliny. Musieli się spieszyć – wiedzieli, że nagle zapadnie zmrok, a potem długa jesienna noc, którą będą musieli razem przeczekać.



Wednesday, December 28, 2022

4.Matera 2019

 

Falco został pochowany w dużej grocie po drugiej stronie rzeki. Ludzie z Sassi nie kopali grobów, nie chcąc naruszać napromieniowanej ziemi. Zmarłych owijano ciasno w wiele warstw materiału i składano w chłodnych, cienistych pieczarach. Zaglądano tam przy okazji kolejnych pogrzebów. Gaia długo płakała – znów straciła kogoś bliskiego. Od śmierci matki nie opuszczało jej poczucie osierocenia. Dziesięciolatka zamieszkała z ojcem, który miał już nową rodzinę. Myślała, że zrobili dla niej miejsce, bo tego oczekiwano. Nie czuła się nimi związana i nauczyła się jak najrzadziej przebywać w domu. Kiedy skończyła piętnaście lat, oznajmiła, że chce się wyprowadzić. Dostała własny kąt i rozpoczęła nowe, nie mniej samotne życie.

W Sassi żyło około dwustu osób. Mieszkańcy dzielnicy tworzyli komunę i dzielili się obowiązkami. Gaia zajęła się wypasem kóz: wymagało to pewnej sprawności, więc powierzano je młodym. Dzieciom dawano bardzo dużo swobody i uczono je samodzielności. Umiały czytać i pisać, ponieważ w domach było sporo książek, po które chętnie sięgano. Większość z mających siły, by pracować, uprawiała małe poletka niezbyt żyznej ziemi, na których rosły kamut i quinoa. Wierzono, że są bardziej odporne na promieniowanie. Obywano się bez pomocy zwierząt, mężczyźni spulchniali glebę prostymi narzędziami, siali zboże, kosili je i młócili. Kobiety tarły ziarno na mąkę, a potem lepiły z niej ciasto. Unikano jedzenia czegokolwiek innego niż posmarowane miodem małe, twardawe placki.

Ludzie z Sassi wierzyli w Byt – przyczynę i istotę wszystkiego. Nie wyznawano żadnej szczególnej religii, pod przewodnictwem Falca wszyscy medytowali. W czasie jego choroby na stanowisko przywódcy zaczął wysuwać się Furio. W przeciwieństwie do poprzednika nie wierzył w reinkarnację ani breatharianizm. Siał w sercach niepokój, mówiąc o karzącej ręce Niebios. Powtarzał, że znajdują się w przededniu kolejnej zagłady, która zetrze z powierzchni Ziemi nikczemne ludzkie plemię. Mieszkańcy Sassi spotykali się, by omawiać bieżące sprawy – zawsze zabierał głos, chciał, żeby go słuchano.

Pewnego wieczora, pod koniec października, zgromadzono się w części jadalnej dawnego hotelu. Miała łukowate, wykute w miękkiej skale sklepienie. Podczas restauracji białe ściany gdzieniegdzie zasłonięto kremowymi płytkami, podobnymi do tych, które pokrywały podłogę. Stał tam rodzaj starodawnej komody, nad białym meblem wisiało piękne lustro w złoconej oprawie. W jadalni zachowało się sporo stołów i krzeseł. Ludzie w Sassi byli chudzi i dość niscy, o bladych, anemicznych twarzach. Donaszali ubrania pozyskane w opuszczonej części Matery. Od czasu do czasu wyprawiano się tam w poszukiwaniu mebli na opał i „nowej” odzieży. Z początku wyludnione bloki stanowiły istną kopalnię butów, zabawek, wszystkiego. Pięćdziesiąt lat „eksploatacji” ogołociło kolejne dzielnice, udawali się więc na peryferie. Za ostatnimi domami były już tylko wzgórza.

Gaia przysiadła na krześle przysuniętym do chropowatej ściany. Na górze, nad jej głową ktoś wyrzeźbił podłużną rybę. Ciemnooka Maria opowiadała film Szaleństwa małego człowieka z 1977 roku. W roli Giovanniego Vivaldiego zasłynął Alberto Sordi. Wykreował postać przykładnego ojca i męża, pracującego w wydziale rent i emerytur ministerstwa w Rzymie. Bohater dobrze się miewa na pewnej posadzie, marzy, by dzięki protekcji zatrudnić tam jedynaka. Świeżo upieczony księgowy, niezbyt bystry chłopak nie ma nic przeciwko takiemu rozwiązaniu. Słucha we wszystkim ojca, który daje mu lekcję życia: trzeba myśleć tylko o sobie, rozglądać się, bo znajdą się inni, którzy wbiją nóż w plecy. „Dla nas inni nie istnieją” – mówiła Maria. „Ty jesteś urządzony, a my starzy. I nie mamy ambicji”. Giovanni robi wszystko, by syn dostał się do ministerstwa. Upokarza się przed przełożonymi, a w końcu za czyjąś namową dołącza do loży masońskiej. Należą tam jego koledzy. Ma trochę oporów, jako że jest katolikiem, ale w zamian dostanie tematy egzaminu, który czeka wszystkich kandydatów. Mario przygotowuje się do testu – wygląda na to, że plan się powiedzie. Ważnego dnia dochodzi jednak do tragedii: chłopak zostaje trafiony przypadkową kulą przed siedzibą urzędu, w którym miał pracować. Nieszczęście rujnuje zdrowie żony Vivaldiego – doznaje paraliżu, traci także mowę. Giovanni, który był świadkiem strzelaniny, na własną rękę szuka sprawiedliwości za śmierć jedynaka. Na policji udaje, że nie rozpoznał mordercy. Gdy ten zostaje zwolniony, śledzi go i uprowadza. Trzyma więźnia w chacie nad jeziorem, gdzie łowił ryby z synem. Ze spokojem obserwuje agonię swojego nieprzyjaciela.

Kiedy Maria skończyła opowiadać, głos zabrał Guido, który prawie zawsze wszystko komentował.

– Pamiętacie, jak Stwórca obiecał Abrahamowi i Sarze, że urodzi im się syn? Oboje byli już starzy, Abraham miał sto lat, a Sara dziewięćdziesiąt, kiedy doczekali się Izaaka. Gdy podrósł, Jehowa zawołał do Abrahama: „Weź swojego jedynego syna i idź na górę, którą ci pokażę. Tam go zabijesz i złożysz na ofiarę!”. Abraham posłuchał. Wszedł na górę, związał Izaaka i położył go na ołtarzu, który najpierw zbudował. Potem wziął nóż, żeby go zabić, ale w tym momencie usłyszał: „Abrahamie, Abrahamie!” Odpowiedział: „Jestem tutaj”. „Nie rób chłopcu nic złego” – powiedział Pan. „Teraz wiem, że we mnie wierzysz, bo byłeś gotowy dać mi swojego jedynego syna”. – Guido zawiesił głos, po czym mówił dalej: – Widzicie, jak wielka była jego wiara? Ten Giovanni to przeciwieństwo Abrahama! Z miłości do Maria wypiera się Boga i zapisuje do sekty masonów… Jego głupia żona ma opory, ale w gruncie rzeczy jest zadowolona. W dzień egzaminu pędzi do kościoła i klepie pacierze: „Matko Boska, wspomóż na egzaminie syna!”. I co się dzieje? Stwórca karze parę obłudników, zabiera im jedynaka!

Przycupnięci na krzesłach sąsiedzi Gai wpatrywali się w przygarbionego rudawego czowieka. Ten kontynuował:

– Pan gardzi małością człowieka, który się go wypiera. Giovanni nie rozumiał, dlaczego go to spotkało… Jeteście tacy sami! Tęsknicie do tego, co było, nie widzicie, że świat się skończył, bo człowiek zapomniał o Bogu! Sklepy, samochody, tylko to się liczyło. Pieniądz ich nie uratował… Niepotrzebne nam medytowanie, trzeba żałować za grzechy!

W sali z kolumnami zapadło ciężkie milczenie. Gaia znów pomyślała, że śmierć Falca mogła zburzyć subtelną równowagę, która pomagała im przetrwać. Mieli mało jedzenia, lecz on umiał wszystkich przekonać do odżywiania się praną. Co będzie, jeśli słowa Guido odbiorą im wiarę w moc życiowej energii pochodzącej z nieba?

– Nie waż się tak mówić! – rzekła odważnie. – Medytowanie pomaga!

– Ile ty masz lat, dziewczyno?

– Tyle, ile Falco, kiedy zamieszkał w Sassi – odparła. – On był przywódcą, rozumiesz? Też masz go szanować!

– Moja córka ma rację – odezwał się Adamo.

– Naucz się szacunku, nawet jeśli w coś nie wierzysz – poparła go Maria.

– Dobrze! – Guido wstał z krzesła. – Nie będę was przekonywać, pamiętajcie jednak, że to nie koniec. Świat jeszcze nie został oczyszczony!

Potem woda i ogień oczyszczą Ziemię, pochłoną dzieła ludzkiej pychy i wszystko będzie odnowione” – pomyślała przygnębiona Gaia.

Ścisnęło się jej serce na myśl o tym, co ich mogło czekać. Patrzyła na zabiedzone twarze – miały smutny wyraz. Przypomniał się jej fragment książki Chrystus zatrzymał się w Eboli. Siostra Carla Leviego, doktor medycyny, wspominała wynędzniałych mieszkańców Sassi, ich żebrzące dzieci.

Czy tak właśnie postrzegał ich Riddick, który miał motor napędzany energią syntezy? Mieszkali w grotach z epoki kamienia łupanego, na spalonej słońcem górze. Nie mieli niczego, zadowalali się okruchem chleba i odrobiną mleka… Być może to również miało być im odebrane.

Po wyjściu z hotelu ruszyła w stronę kościoła św. Piotra Caveoso, nad którym górowała surowa skała z fasadą z białego kamienia, kaplica Madonny de Idris. Zapadł zmrok, lecz pomimo dość późnej godziny nie zrobiło się chłodno. Październik był bardzo ciepły, w dzień temperatury dochodziły czasem do trzydziestu stopni. Gaia spacerowała długą ulicą Madonny delle Virtù, która okrążała najstarszą część dzielnicy. Z jednej strony miała Sasso Caveoso, z drugiej – przepaść Graviny. Wychylając się nieco, widziała gałęzie krzewów, porastające ściany spadającej prostopadle w dół skały. Po drugiej stronie wąwozu ciemniała góra, na którą od lat wspinała się z trzema kozami.

– Szukałem cię – odezwał się Adamo.

Nad skałą Madonny de Idris pojawił się księżyc. Patrzyła na bielejącą w tym świetle podłużną twarz ojca. Uchodził za przystojnego mężczyznę i podobał się wielu kobietom. Odszedł od jej matki, kiedy ta była jeszcze w nim zakochana. Zazdrosna Eva nastawiała przeciw niemu dziewczynkę, rozmawiała z nią o poważnych, „dorosłych” sprawach. Gaia brała jej stronę, a w ramach solidarności po śmierci Evy dystansowała się wobec Adamo.

Ojciec cieszył się w Sassi poważaniem. Był bardzo oczytany. Z książek, które gromadził, wysnuł osobliwą wiedzę, przyjmującą dolegliwości za objaw zewnętrzny stanu ducha. Twierdził, że negatywne emocje z czasem kreują blokady energetyczne, które objawiają się chorobami. Ból mięśni na przykład wskazywał, że człowiekowi brakuje elastyczności w codziennych doświadczeniach. Migrena nadchodzi, gdy trzeba podjąć decyzję, przed którą się wzbraniamy. Boleści pleców oznaczały brak emocjonalnego wsparcia, lęk i poczucie winy.

Sam cieszył się dobrym zdrowiem, oprócz studiowania niezliczonych książek zajmował się pszczołami i uczeniem dzieci.

– Martwisz się – stwierdził. – Chodzi o to, że Falco nie żyje? Boisz się, że bez niego zginiemy?

– Jest źle… On nas trzymał przy życiu!

– Kryzys prowadzi do rozwoju. Tak twierdził Albert Einstein – powiedział.

– Ten, co wymyślił bombę atomową?

– Nie wymyślił, napisał tylko list do Franklina Delano Roosvelta.

– Co ty powiesz…

– Miesiąc przed drugą wojną Einsteina odwiedzili dwaj fizycy, Szilard i Wigner. Rozmawiali o tym, że Niemcy mogą skonstruować atom, i wysłali list do prezydenta – opowiadał Adamo. – Pisali, że w najbliższej przyszłości uda się doprowadzić do jądrowej reakcji łańcuchowej i w ten sposób będą mogły powstać bomby nowego typu.

– Szkoda, że mu jednej na łeb nie zrzucili – rzekła ponuro Gaia. – Podli naukowcy! Nie wystarczy, że przez nich wszyscy chorujemy, dalej kombinują, co by jeszcze zjebać. Chcą zrobić sztuczne słońce, stopić lody na Antarktydzie i wtedy morze nas zaleje. Będzie tak, jak w przepowiedni Guido – woda oczyści Ziemię.

– Nie powinnaś rozmawiać z hybrydą. Trzeba się było oddalić.

– Przynajmniej wiem, co nas czeka…

– Naprawdę myślisz, że mutanci decydują o wszystkim? Chciałabyś być w jego skórze? To nieszczęsne istoty, nie ma dla nich przyszłości. Antarktyda niczego nie zmieni.

Adamo umilkł na chwilę. Księżyc wzniósł się trochę na rozgwieżdżonym niebie, świecił teraz nad kościołem Duomo. Sassi pogrążone były w ciemnościach, rozpraszanych gdzieniegdzie wątłymi ognikami lampek. Do oświetlania mieszkań używano wyciskanego ręcznie oleju z oliwek.

– Wiesz, dlaczego Guido rozmyśla o zagładzie? – odezwał się ojciec. – Jest w moim wieku, pamięta, jak wszyscy czekali na śmierć. Ludzie bali się powietrza, owoców, wody. Siedzieliśmy w grotach ze strachu przed promieniowaniem… Paru niedobitków, którym jakimś cudem udawało się przeżyć. Miałem pięć lat, kiedy zjawili się Kurt i Falco. Mówili o nam o pranie, energii, która miała zastępować jedzenie, leczyć i uzdrawiać. Nikt o czymś takim nie słyszał, wyglądało to na kompletne szaleństwo.

– Ale chcieliście uwierzyć.

– Tak! Jeden po drugim zaczęliśmy się do nich przyłączać. Wychodziliśmy się na powietrze, uczyli nas oddychać, medytować… Z każdym dniem wzrastała w nas siła. Einstein miał rację, w trudnościach rodzą się odkrycia! Pokonując przeszkody, człowiek zwycięża własne ograniczenia.

– Bez przywódcy daleko nie zajedziemy – zauważyła Gaia.

– Powinniśmy zacząć płakać?

– Wiesz, że tak naprawdę niczego nie mamy! Ludzie przestają medytować, już słychać gadanie, że brakuje jedzenia. Zbliża się zima…

– Życie nie jest łatwe. Ty mówisz o trudnościach, zamiast szukać rozwiązań.

– Znowu cytujesz tego zwyrodnialca? Działa mi na nerwy to twoje gadanie.

– Falca zawsze słuchałaś. Czekałem, kiedy dorośniesz – powiedział. – Chciałem, żebyś zobaczyła, jak to jest być w związku, a potem odchodzić. Dalej myślisz, że powinnaś mnie nienawidzić za matkę? Że nie miałem prawa jej zostawić?

– Nie w tym rzecz…

– Chciałaś, żebym to ja umarł, nie ona. Nie uważasz mnie za prawdziwego ojca.

– Jakie to ma znaczenie? Tak czy siak, zaleje nas woda… Tych, którzy wcześniej nie umrą na raka.

– Wszystko jest w głowie, mamy w sobie moc, której nam potrzeba! Jeśli hybryda znowu przyjdzie i zacznie mówić, że wszyscy chorujemy, powiedz, że twój ojciec pomaga ludziom bez leków. Wiara uzdrawia, bez niej dawno by nas nie było!

Księżyc nad Duomo schował się za postrzępioną chmurą. Znad Graviny powiał chłodny wiatr, wilgotne powietrze przyprawiało o drżenie lekko ubraną dziewczynę.

– Dlaczego nie nosisz butów? – zatroszczył się Adamo.

– Oszczędzam je na gorsze czasy. Pójdę już… tato. 

Nie przejmuj się tym, co mówi Guido, on przesadza! Swoje córki nazwał Catena i Addolorata.1

Gaia uśmiechnęła się lekko. Pożegnała się z ojcem i pobiegła wyłożoną kamieniami ulicą. Vito patrzył za nią, dopóki nie znikła w zaułku Sasso Caveoso.

1




1Łańcuch i Bolesna.

Tuesday, December 27, 2022

3.Matera 2019

 

Nadeszła pora upałów. W sierpniu słońce wypaliło skąpą trawę, porastającą wzgórza, a Gaia zaczęła pasać kozy w dole wąwozu. Zwierzęta skakały po kamienistym dnie Graviny, ona zaś chowała się w cieniu rosnących tu i ówdzie karłowatych oliwek. We wrześniu zaczęły spadły dość obfite deszcze, więc wróciła ze swoim stadkiem na górę i znów odpoczywała w pieczarze. Czekała na przybysza z fiołkowo-zielonymi oczami, ale się nie pojawiał. Pewnego dnia wyszła z groty, żeby medytować, usiadła na trawie, lecz szybko zrezygnowała. Wróciła do swego schronienia i wyjęła dwa placki ze szlachetnego ziarna. Jadła je, z lubością oblizując lepkie od miodu usta. Przepłukała gardło łykiem wody i położyła się na ociosanym kamieniu z rękami pod głową.

Dziś nie medytowałaś – powiedział głośno Riddick.

Poderwała się z bijącym sercem. Stał w otworze jaskini, jak przedtem. Muskularne ciało oblekał czarny plastik, oczy znów ukrywał za okularami.

We śnie też może nastąpić transfer energii życiowej – dodał. – Falco was uczy, że po to macie ciało diamentowe…

Pojęła, że sobie z niej żartował, i postanowiła odpowiedzieć w takim samym tonie.

Tobie wprawili wtyczkę do prądu! – rzekła. – Nie trzeba się wysilać.

Jak się miewa przywódca? – zapytał.

Obchodzi cię to? Zresztą wiesz, że umiera.

Oferowaliśmy mu pomoc, ale niczego nie chciał.

Falco… – zaczęła, jednak zaraz umilkła, nie wiedząc, co powiedzieć.

Opuszcza was z wyboru.

To nasz wspólny wybór! Nie chcemy za wszelką cenę przeżyć. Klonujecie się od pół wieku, wasz materiał genetyczny to śmietnik. Przychodzisz tu, bo chcecie się z nami rozmnażać!

Riddick błysnął mocnymi zębami w krótkim, bezgłośnym śmiechu.

Wiem, że to prawda – rzekła. – Zamiast powtarzać, że on umiera, dlaczego nie opowiesz o waszych zmutowanych dzieciach?

Masz rację! – przyznał. – Klonujemy ludzi, narządy, robimy to, co musimy w tym spierdolonym świecie!

Kto go tak urządził? Pieprzeni naukowcy, którzy są dla was bogami!

Nie ma już ludzi, którzy to zrobili, a my musimy przeżyć! Podziwiasz Falca za to, że hoduje raka… Mógłby się wyleczyć.

Riddick zbliżył się do Gai. Patrzyła na niego spod ciemnych, zmarszczonych brwi, spocona i przejęta.

Robi to, w co wierzy! – rzekła.

Te pierdoły o kanałach energetycznych? Nie pomaga mu dostrajanie się do specjalnej energii przez oddychanie.

Lepsze to, niż wasze eksperymenty.

Kto wie? Może masz rację i nawzajem możemy sobie pomóc?

Chcecie komórek jajowych, żeby w nich majstrować! Wszczepicie zarodki do mózgu myszy? Jak długo zamierzacie się tak bawić? Ziemia będzie napromieniowana jeszcze przez tysiąclecia. To dużo czasu na produkowanie klonów!

Są miejsca, gdzie prawie nie ma promieniowania.

Na Księżycu? Przecież wszędzie się napierdalali.

Na Antarktydę rakiety nie spadały. Można tam żyć jak kiedyś.

No tak, przeszczep sobie futro niedźwiedzia, i już – poradziła Gaia. – Muszę się rozejrzeć za kozami.

Podeszła do otworu pieczary, częściowo zasłoniętego przez giętkie gałęzie figowego drzewa. Owoce, których nikt nie zrywał, popękały i wyschły, widoczny miąższ przyciągał owady. Stadko Gai skubało liście z pobliskiego krzaku. Chciała wrócić do jaskini, coś ją jednak powstrzymywało. Patrzyła na dzielnicę po drugiej stronie wąwozu, szukając wzrokiem hotelu, w którym mieszkał Vito. Przepełniona niejasnym smutkiem, miała wrażenie, że jest na skraju nowego. Czy naprawdę mogła opuścić Sassi i udać się do kolonii mieszańców, a nawet na Antarktydę?

„Głupoty!” – pomyślała.

Morze jest tam – rzekł Riddick, wskazując ręką gdzieś za Materę. – Czterdzieści kilometrów, a nigdy go nie widziałaś. Chcesz się przejechać? Wrócimy za pół godziny. Wzruszyła ramionami.

Tam jest pięknie – powiedział.

Tak? Podczas wojny Morze Jońskie płonęło, bo nafciarze pijawki podziurawili dno szybami.

Nikt nie wydobywa już ropy i gazu – oznajmił Riddick. – Przyjechałem tu motorem napędzanym energią z syntezy termojądrowej. Deuter pozyskuje się z wody morskiej, a tryt z litu. To lekki metal, występuje w skorupie ziemskiej. Zasobów wystarczy na tysiąclecia, jedna osoba zużywa przez całe życie trzydzieści gramów litu i dziesięć gramów deuteru. Dbamy o środowisko, ale to nie wszystko. Stworzymy sztuczne słońce, które ogrzeje Antarktydę.

Też tak będzie działać?

Tak. Wszystkie gwiazdy świecą dzięki reakcji syntezy termojądrowej. Lekkie jądra atomowe łączą się, wskutek czego powstają cięższe, a także masa energii – tłumaczył, obserwując dziewczynę. – Trzeba je zmusić, żeby chciały się zatknąć, choć one się odpychają, bo są naładowane dodatnio. Dlatego reakcję przeprowadza się w wysokich temperaturach, takich samych jak na Słońcu.

Słuchała, nie rozumiejąc. Riddick przerwał swój wykład.

Czy w Sassi nie tłumaczą wam fizyki? – zapytał, pokazując białe zęby w szerokim uśmiechu.

Wiemy tyle, ile nam potrzeba. Wszystko, co wymyślił człowiek, obróciło się przeciwko niemu.

Wystarczy wiedzieć, że są ciała astralne, świetliste i diamentowe…

Widzisz, że się różnimy. Nic nie wyjdzie z tego rozmnażania.

Chcesz wiedzieć, jak my to robimy?

Zaskoczona, uniosła lekko głowę. Patrzył na chudą, opaloną Gaię dziwnymi oczami zza ciemnych okularów. Nad górną wargą dziewczyny widać było krople potu. Odgarnął kędzierzawe włosy i lekko dotknął jej czoła.

Masz gorączkę – szepnął.

Może.

Policzki paliły ją z podniecenia. Pozwoliła się dotykać, stała nieruchomo, zaciskając w pięści małe, ciemne dłonie. Niebo straciło intensywnie niebieski kolor, zbierały się na nim gęste, biało-szare chmury.

„Zbiera się na deszcz” – pomyślała, odsuwając się lekko. „Muszę wracać, zanim zacznie padać”.

Zagwizdała na zwierzęta. Posłusznie zaczęły schodzić w dół wąwozu. Milczący Riddick skinął na pożegnanie. Zrobiło się nieco chłodniej, lekki wietrzyk muskał odkryte nogi dziewczyny. Bose stopy nie czuły ukłuć małych kamieni, stwardniała skóra przyzwyczaiła się do takiego chodzenia. Gdzieniegdzie ścieżka przechodziła w schodki, wykute w białej skale. Poczuła na twarzy pierwsze krople deszczu, chciała przyspieszyć kroku, ale dopadło ją zmęczenie. Przebyła Gravinę i znalazła prowadzącą do miasta dróżkę. Wspinała się ze swoim stadem, chłostana silną ulewą.

Kiedy dotarła do Sassi, deszcz powoli ustawał. Zapędziła zwierzęta do przeznaczonej dla nich jaskini i schroniła się w swoim domku. Żyła tam, od kiedy wyniosła się od ojca. Było to dobre mieszkanie, w samym centrum Matery, przed wojną właściciel zamienił je w Bed&Breakfast. Gaia miała do dyspozycji spory pokój sypialny i drugi, w którym urządzono łazienkę. W dzielnicy nie było bieżącej wody, wszyscy napełniali butelki w małych źródełkach z kranami; nazywano je fontannami. Pomimo braku konserwacji, ciągle funkcjonowały. Używano też deszczówki, którą trzeba było gromadzić.

Zdjęła przemoczone ubranie i zasnęła nago w swoim dużym łóżku. Kiedy się obudziła, zaczęło już zmierzchać. Ubrała się i poszła do Falco. Robiła to prawie codziennie, wszyscy znajdowali czas, żeby go odwiedzić. Patrzyli ze ściśniętym sercem na agonię wychudłego, bezsilnego ciała. Gaia miała wrażenie, że człowiek znikł, pozostała tylko choroba. Za każdym razem, kiedy się żegnała, była pewna, że śmierć to kwestia godzin, ta jednak nie nadchodziła.

Pod wieczór wiatr przepędził chmury, słońce świeciło jej w oczy zza rosnącego na dachu krzewu. Zastukała do drzwi, pomalowanych ciemnoniebieską, odłażącą w wielu miejscach farbą. Nasłuchiwała, lecz nie dobiegł jej głos Falca. Wsunęła się do środka, zdjęta nagłym lękiem. Poczuła ulgę, widząc, że oddychał. Uśmiechał się do niej ze swojego łóżka.

Znów przyszłaś – rzekł cicho. – Siadaj.

Przysunęła sobie krzesło. Oczy Falco miały szklisty wyraz, który pamiętała.

Niedługo umrzesz – szepnęła. – Riddick mówi, że chcieli cię wyleczyć.

On nie rozumie. Rak zabija, kiedy zmęczy cię życie.

Byłeś nieszczęśliwy?

Kto raz był torturowany, będzie się męczył już zawsze. Pokażę ci coś – powiedział, wskazując na masywny, ciemnozielony mebel. – Widzisz pleciony koszyczek? Stoi tam na wierzchu. Zdjęcie powinno być w środku.

Podeszła z ociąganiem. Wyjęła z koszyka kawałek papieru i podała Falco, nawet nań nie patrząc.

Red Star over Russia – powiedział. – Ojciec kupił tę książkę, kiedy mieszkał w Londynie. Miała wielki format i ważyła chyba dwa kilo. W środku były reprodukcje pocztówek, tato mi je pokazywał.

Ostrożnie rozprostował czarno-białe zdjęcie, wyblakłe, z postrzępionymi brzegami. Przedstawiało sznur ludzi, idących gdzieś w błocie i śniegu. Na pierwszym planie widać było kobietę i dwoje dzieci. Byli obwiązani chustami, zza których wyglądały przestraszone, zmęczone twarze. Na nogach mieli walonki i onuce.

Napisano tam: „Ewakuacja”. Zostało zrobione podczas drugiej wojny, ci ludzie uciekali z zajętego przez Niemców terenu – mówił cichym głosem. – Miałem jakieś pięć lat, kiedy je zobaczyłem… Myślałem o kobiecie bez dachu nad głową na tym śnieżnym pustkowiu. Gdzie się schroni z dwojgiem małych dzieci? Wyobrażałem sobie, że jestem na jej miejscu. Wiedziałem, że w Rosji jest zimno, to najbardziej mnie przerażało. Jak wybrnąć z tego koszmaru?

A potem wybuchła wojna. Było tak, jak mówi Furio? – spytała. – Ludzie bili głowami o ściany?

Ci, którzy przetrwali, skakali z dachów, zrzucali swoje dzieci…

Twój tato skoczył? – Nie pamiętam, jak zginął. Wydaje mi się, że przetrwał bomby, a potem zniknął, jakby wyparował! Zostałem z mamą, wydawała się zdrowa, aż któregoś dnia, całkiem nagle… Dotykałem jej ręki, a skóra rozłaziła się w palcach.

W ciemnych oczach Falca pojawiło się cierpienie. Spojrzał na dziewczynę, po czym mówił dalej:

Wiesz, kiedy to się zaczęło, wyciąłem zdjęcie z książki taty i nosiłem ze sobą. Tak przyzwyczaiłem się myśleć o Rosjance, że traktowałem ją jak kogoś bliskiego. Ciągle się zastanawiałem, co może zrobić człowiek w takim położeniu? Dlaczego Bóg na to pozwala? Pewnego dnia zrozumiałem, że z najgorszego koszmaru można się obudzić. – Tak?

Świadomość jest wszystkim. Żeby śnić, trzeba zamknąć oczy.

Gdyby Rosjanka doznała oświecenia, cieplej by się jej od tego nie zrobiło – zauważyła Gaia.

Wszystko byłoby inne… Świat, jakiego nie znamy.

Dlatego wolisz umrzeć – stwierdziła.

Myślisz, co stanie się z wami? Niedobrze za bardzo się na kimś opierać – powiedział.

Uśmiechnęła się smutno, pociągając nosem. Siedziała na prostym krześle, wodząc oczami po dobrze znajomym pomieszczeniu. Przychodziła tu, od kiedy pamiętała. Falco pozwalał dzieciom przesiadywać w domku. Bawili się kołowrotkiem i innymi sprzętami, które między jedną wojną i drugą ktoś zgromadził w tej grociemuzeum. Zastanowiła się, czy po jego śmierci ktoś inny będzie tu mieszkał. Ta myśl sprawiła jej ból. Była zdania, że nie powinno się na to pozwolić.

Wiesz – odezwała się. – On mówi, że robią sztuczne słońce, ma ogrzać Antarktydę. – Pewnie tam nie ma promieniowania.

Myślisz, że to dobry pomysł?

Nie – odparł.

Dlaczego?

Wszystko, co robi człowiek, obraca się przeciwko niemu. Jeśli w ciągu paru lat rozpuszczą tam wszystkie lody, poziom wód się podniesie.

Będzie wielka powódź!

Możecie się z nimi zabrać – rzekł dość obojętnym głosem.

Jak możesz tak mówić? Nic cię już nie obchodzi.

To nieprawda… Po prostu widzę, jak mało ode mnie zależy.

„Nikt nam nie pomoże!” – pomyślała Gaia.

Wspominał o tym, kiedy do ciebie przychodził? – spytała.

Tak. Bardzo możliwe, że za parę lat dotrze tutaj morze.

Powiedziałeś, że jest podłym mutantem?

Nie.

Ja bym powiedziała! Mamy prawo do życia, tak samo jak oni – rzekła, podnosząc się z krzesła. – Twoja Rosjanka pewnie patrzyła, jak umierają jej dzieci. Na jej miejscu nie siedziałabym, medytując pod drzewem! Czasami trzeba się bronić, zamiast pozwalać, żeby cię zniszczyli.

Niemieccy żołnierze nie byli ochotnikami – powiedział. – Tak samo jak włoscy. Musieli iść na wojnę, nie mieli wyboru.

Tak, cholerne mutanty to też ofiary! Jak to mówił? Mają motorki napędzane energią syntezy, robią sztuczne słońce, żeby roztopiło czapę lodu na Antarktydzie. Szkoda tylko, że jak oni będą mieszać się z pingwinami, resztę świata zaleje woda.

Falco milczał, leżąc z zamkniętymi oczami. Doszła do wniosku, że niepotrzebnie męczy umierającego człowieka.

Przepraszam – rzekła. – Już idę. Odłożyć zdjęcie na miejsce?

Skinął lekko głową. Umieściła zdjęcie w plecionym koszyczku, podeszła do Falca i dotknęła wychudzonej ręki, pokrytej ciemnymi żyłami.

Każdy musi zbawić się sam. – usłyszała.

Tak…

Śmierć nie jest zła. Opieramy się rzeczywistości, nie umiemy jej przyjąć…

Łzy Gai kapały na prześcieradło, które przykrywało chorego.

Jak twój jeżyk? – szepnęła.

Czekałem tyle lat, aż znowu do mnie przyjdą…

Pomyślała, że mówił o rodzicach albo o dzieciach, które mu umierały. Pogładziła go po dłoni, po czym zrobiła parę kroków w stronę niedomkniętych drzwi. W szparze widać było zielone gałązki rosnącej na zewnątrz rośliny. Poczuła z całą pewnością, że Falco umiera.

„Żegnaj” – pomyślała, drżąc ze wzruszenia przed domem przyjaciela.