Nadeszła pora upałów. W sierpniu słońce wypaliło skąpą trawę, porastającą wzgórza, a Gaia zaczęła pasać kozy w dole wąwozu. Zwierzęta skakały po kamienistym dnie Graviny, ona zaś chowała się w cieniu rosnących tu i ówdzie karłowatych oliwek. We wrześniu zaczęły spadły dość obfite deszcze, więc wróciła ze swoim stadkiem na górę i znów odpoczywała w pieczarze. Czekała na przybysza z fiołkowo-zielonymi oczami, ale się nie pojawiał. Pewnego dnia wyszła z groty, żeby medytować, usiadła na trawie, lecz szybko zrezygnowała. Wróciła do swego schronienia i wyjęła dwa placki ze szlachetnego ziarna. Jadła je, z lubością oblizując lepkie od miodu usta. Przepłukała gardło łykiem wody i położyła się na ociosanym kamieniu z rękami pod głową.
– Dziś nie medytowałaś – powiedział głośno Riddick.
Poderwała się z bijącym sercem. Stał w otworze jaskini, jak przedtem. Muskularne ciało oblekał czarny plastik, oczy znów ukrywał za okularami.
– We śnie też może nastąpić transfer energii życiowej – dodał. – Falco was uczy, że po to macie ciało diamentowe…
Pojęła, że sobie z niej żartował, i postanowiła odpowiedzieć w takim samym tonie.
– Tobie wprawili wtyczkę do prądu! – rzekła. – Nie trzeba się wysilać.
– Jak się miewa przywódca? – zapytał.
– Obchodzi cię to? Zresztą wiesz, że umiera.
– Oferowaliśmy mu pomoc, ale niczego nie chciał.
– Falco… – zaczęła, jednak zaraz umilkła, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Opuszcza was z wyboru.
– To nasz wspólny wybór! Nie chcemy za wszelką cenę przeżyć. Klonujecie się od pół wieku, wasz materiał genetyczny to śmietnik. Przychodzisz tu, bo chcecie się z nami rozmnażać!
Riddick błysnął mocnymi zębami w krótkim, bezgłośnym śmiechu.
– Wiem, że to prawda – rzekła. – Zamiast powtarzać, że on umiera, dlaczego nie opowiesz o waszych zmutowanych dzieciach?
– Masz rację! – przyznał. – Klonujemy ludzi, narządy, robimy to, co musimy w tym spierdolonym świecie!
– Kto go tak urządził? Pieprzeni naukowcy, którzy są dla was bogami!
– Nie ma już ludzi, którzy to zrobili, a my musimy przeżyć! Podziwiasz Falca za to, że hoduje raka… Mógłby się wyleczyć.
Riddick zbliżył się do Gai. Patrzyła na niego spod ciemnych, zmarszczonych brwi, spocona i przejęta.
– Robi to, w co wierzy! – rzekła.
– Te pierdoły o kanałach energetycznych? Nie pomaga mu dostrajanie się do specjalnej energii przez oddychanie.
– Lepsze to, niż wasze eksperymenty.
– Kto wie? Może masz rację i nawzajem możemy sobie pomóc?
– Chcecie komórek jajowych, żeby w nich majstrować! Wszczepicie zarodki do mózgu myszy? Jak długo zamierzacie się tak bawić? Ziemia będzie napromieniowana jeszcze przez tysiąclecia. To dużo czasu na produkowanie klonów!
– Są miejsca, gdzie prawie nie ma promieniowania.
– Na Księżycu? Przecież wszędzie się napierdalali.
– Na Antarktydę rakiety nie spadały. Można tam żyć jak kiedyś.
– No tak, przeszczep sobie futro niedźwiedzia, i już – poradziła Gaia. – Muszę się rozejrzeć za kozami.
Podeszła do otworu pieczary, częściowo zasłoniętego przez giętkie gałęzie figowego drzewa. Owoce, których nikt nie zrywał, popękały i wyschły, widoczny miąższ przyciągał owady. Stadko Gai skubało liście z pobliskiego krzaku. Chciała wrócić do jaskini, coś ją jednak powstrzymywało. Patrzyła na dzielnicę po drugiej stronie wąwozu, szukając wzrokiem hotelu, w którym mieszkał Vito. Przepełniona niejasnym smutkiem, miała wrażenie, że jest na skraju nowego. Czy naprawdę mogła opuścić Sassi i udać się do kolonii mieszańców, a nawet na Antarktydę?
„Głupoty!” – pomyślała.
– Morze jest tam – rzekł Riddick, wskazując ręką gdzieś za Materę. – Czterdzieści kilometrów, a nigdy go nie widziałaś. Chcesz się przejechać? Wrócimy za pół godziny. Wzruszyła ramionami.
– Tam jest pięknie – powiedział.
– Tak? Podczas wojny Morze Jońskie płonęło, bo nafciarze pijawki podziurawili dno szybami.
– Nikt nie wydobywa już ropy i gazu – oznajmił Riddick. – Przyjechałem tu motorem napędzanym energią z syntezy termojądrowej. Deuter pozyskuje się z wody morskiej, a tryt z litu. To lekki metal, występuje w skorupie ziemskiej. Zasobów wystarczy na tysiąclecia, jedna osoba zużywa przez całe życie trzydzieści gramów litu i dziesięć gramów deuteru. Dbamy o środowisko, ale to nie wszystko. Stworzymy sztuczne słońce, które ogrzeje Antarktydę.
– Też tak będzie działać?
– Tak. Wszystkie gwiazdy świecą dzięki reakcji syntezy termojądrowej. Lekkie jądra atomowe łączą się, wskutek czego powstają cięższe, a także masa energii – tłumaczył, obserwując dziewczynę. – Trzeba je zmusić, żeby chciały się zatknąć, choć one się odpychają, bo są naładowane dodatnio. Dlatego reakcję przeprowadza się w wysokich temperaturach, takich samych jak na Słońcu.
Słuchała, nie rozumiejąc. Riddick przerwał swój wykład.
– Czy w Sassi nie tłumaczą wam fizyki? – zapytał, pokazując białe zęby w szerokim uśmiechu.
– Wiemy tyle, ile nam potrzeba. Wszystko, co wymyślił człowiek, obróciło się przeciwko niemu.
– Wystarczy wiedzieć, że są ciała astralne, świetliste i diamentowe…
– Widzisz, że się różnimy. Nic nie wyjdzie z tego rozmnażania.
– Chcesz wiedzieć, jak my to robimy?
Zaskoczona, uniosła lekko głowę. Patrzył na chudą, opaloną Gaię dziwnymi oczami zza ciemnych okularów. Nad górną wargą dziewczyny widać było krople potu. Odgarnął kędzierzawe włosy i lekko dotknął jej czoła.
– Masz gorączkę – szepnął.
– Może.
Policzki paliły ją z podniecenia. Pozwoliła się dotykać, stała nieruchomo, zaciskając w pięści małe, ciemne dłonie. Niebo straciło intensywnie niebieski kolor, zbierały się na nim gęste, biało-szare chmury.
„Zbiera się na deszcz” – pomyślała, odsuwając się lekko. „Muszę wracać, zanim zacznie padać”.
Zagwizdała na zwierzęta. Posłusznie zaczęły schodzić w dół wąwozu. Milczący Riddick skinął na pożegnanie. Zrobiło się nieco chłodniej, lekki wietrzyk muskał odkryte nogi dziewczyny. Bose stopy nie czuły ukłuć małych kamieni, stwardniała skóra przyzwyczaiła się do takiego chodzenia. Gdzieniegdzie ścieżka przechodziła w schodki, wykute w białej skale. Poczuła na twarzy pierwsze krople deszczu, chciała przyspieszyć kroku, ale dopadło ją zmęczenie. Przebyła Gravinę i znalazła prowadzącą do miasta dróżkę. Wspinała się ze swoim stadem, chłostana silną ulewą.
Kiedy dotarła do Sassi, deszcz powoli ustawał. Zapędziła zwierzęta do przeznaczonej dla nich jaskini i schroniła się w swoim domku. Żyła tam, od kiedy wyniosła się od ojca. Było to dobre mieszkanie, w samym centrum Matery, przed wojną właściciel zamienił je w Bed&Breakfast. Gaia miała do dyspozycji spory pokój sypialny i drugi, w którym urządzono łazienkę. W dzielnicy nie było bieżącej wody, wszyscy napełniali butelki w małych źródełkach z kranami; nazywano je fontannami. Pomimo braku konserwacji, ciągle funkcjonowały. Używano też deszczówki, którą trzeba było gromadzić.
Zdjęła przemoczone ubranie i zasnęła nago w swoim dużym łóżku. Kiedy się obudziła, zaczęło już zmierzchać. Ubrała się i poszła do Falco. Robiła to prawie codziennie, wszyscy znajdowali czas, żeby go odwiedzić. Patrzyli ze ściśniętym sercem na agonię wychudłego, bezsilnego ciała. Gaia miała wrażenie, że człowiek znikł, pozostała tylko choroba. Za każdym razem, kiedy się żegnała, była pewna, że śmierć to kwestia godzin, ta jednak nie nadchodziła.
Pod wieczór wiatr przepędził chmury, słońce świeciło jej w oczy zza rosnącego na dachu krzewu. Zastukała do drzwi, pomalowanych ciemnoniebieską, odłażącą w wielu miejscach farbą. Nasłuchiwała, lecz nie dobiegł jej głos Falca. Wsunęła się do środka, zdjęta nagłym lękiem. Poczuła ulgę, widząc, że oddychał. Uśmiechał się do niej ze swojego łóżka.
– Znów przyszłaś – rzekł cicho. – Siadaj.
Przysunęła sobie krzesło. Oczy Falco miały szklisty wyraz, który pamiętała.
– Niedługo umrzesz – szepnęła. – Riddick mówi, że chcieli cię wyleczyć.
– On nie rozumie. Rak zabija, kiedy zmęczy cię życie.
– Byłeś nieszczęśliwy?
– Kto raz był torturowany, będzie się męczył już zawsze. Pokażę ci coś – powiedział, wskazując na masywny, ciemnozielony mebel. – Widzisz pleciony koszyczek? Stoi tam na wierzchu. Zdjęcie powinno być w środku.
Podeszła z ociąganiem. Wyjęła z koszyka kawałek papieru i podała Falco, nawet nań nie patrząc.
– Red Star over Russia – powiedział. – Ojciec kupił tę książkę, kiedy mieszkał w Londynie. Miała wielki format i ważyła chyba dwa kilo. W środku były reprodukcje pocztówek, tato mi je pokazywał.
Ostrożnie rozprostował czarno-białe zdjęcie, wyblakłe, z postrzępionymi brzegami. Przedstawiało sznur ludzi, idących gdzieś w błocie i śniegu. Na pierwszym planie widać było kobietę i dwoje dzieci. Byli obwiązani chustami, zza których wyglądały przestraszone, zmęczone twarze. Na nogach mieli walonki i onuce.
– Napisano tam: „Ewakuacja”. Zostało zrobione podczas drugiej wojny, ci ludzie uciekali z zajętego przez Niemców terenu – mówił cichym głosem. – Miałem jakieś pięć lat, kiedy je zobaczyłem… Myślałem o kobiecie bez dachu nad głową na tym śnieżnym pustkowiu. Gdzie się schroni z dwojgiem małych dzieci? Wyobrażałem sobie, że jestem na jej miejscu. Wiedziałem, że w Rosji jest zimno, to najbardziej mnie przerażało. Jak wybrnąć z tego koszmaru?
– A potem wybuchła wojna. Było tak, jak mówi Furio? – spytała. – Ludzie bili głowami o ściany?
– Ci, którzy przetrwali, skakali z dachów, zrzucali swoje dzieci…
– Twój tato skoczył? – Nie pamiętam, jak zginął. Wydaje mi się, że przetrwał bomby, a potem zniknął, jakby wyparował! Zostałem z mamą, wydawała się zdrowa, aż któregoś dnia, całkiem nagle… Dotykałem jej ręki, a skóra rozłaziła się w palcach.
W ciemnych oczach Falca pojawiło się cierpienie. Spojrzał na dziewczynę, po czym mówił dalej:
– Wiesz, kiedy to się zaczęło, wyciąłem zdjęcie z książki taty i nosiłem ze sobą. Tak przyzwyczaiłem się myśleć o Rosjance, że traktowałem ją jak kogoś bliskiego. Ciągle się zastanawiałem, co może zrobić człowiek w takim położeniu? Dlaczego Bóg na to pozwala? Pewnego dnia zrozumiałem, że z najgorszego koszmaru można się obudzić. – Tak?
– Świadomość jest wszystkim. Żeby śnić, trzeba zamknąć oczy.
– Gdyby Rosjanka doznała oświecenia, cieplej by się jej od tego nie zrobiło – zauważyła Gaia.
– Wszystko byłoby inne… Świat, jakiego nie znamy.
– Dlatego wolisz umrzeć – stwierdziła.
– Myślisz, co stanie się z wami? Niedobrze za bardzo się na kimś opierać – powiedział.
Uśmiechnęła się smutno, pociągając nosem. Siedziała na prostym krześle, wodząc oczami po dobrze znajomym pomieszczeniu. Przychodziła tu, od kiedy pamiętała. Falco pozwalał dzieciom przesiadywać w domku. Bawili się kołowrotkiem i innymi sprzętami, które między jedną wojną i drugą ktoś zgromadził w tej grociemuzeum. Zastanowiła się, czy po jego śmierci ktoś inny będzie tu mieszkał. Ta myśl sprawiła jej ból. Była zdania, że nie powinno się na to pozwolić.
– Wiesz – odezwała się. – On mówi, że robią sztuczne słońce, ma ogrzać Antarktydę. – Pewnie tam nie ma promieniowania.
– Myślisz, że to dobry pomysł?
– Nie – odparł.
– Dlaczego?
– Wszystko, co robi człowiek, obraca się przeciwko niemu. Jeśli w ciągu paru lat rozpuszczą tam wszystkie lody, poziom wód się podniesie.
– Będzie wielka powódź!
– Możecie się z nimi zabrać – rzekł dość obojętnym głosem.
– Jak możesz tak mówić? Nic cię już nie obchodzi.
– To nieprawda… Po prostu widzę, jak mało ode mnie zależy.
„Nikt nam nie pomoże!” – pomyślała Gaia.
– Wspominał o tym, kiedy do ciebie przychodził? – spytała.
– Tak. Bardzo możliwe, że za parę lat dotrze tutaj morze.
– Powiedziałeś, że jest podłym mutantem?
– Nie.
– Ja bym powiedziała! Mamy prawo do życia, tak samo jak oni – rzekła, podnosząc się z krzesła. – Twoja Rosjanka pewnie patrzyła, jak umierają jej dzieci. Na jej miejscu nie siedziałabym, medytując pod drzewem! Czasami trzeba się bronić, zamiast pozwalać, żeby cię zniszczyli.
– Niemieccy żołnierze nie byli ochotnikami – powiedział. – Tak samo jak włoscy. Musieli iść na wojnę, nie mieli wyboru.
– Tak, cholerne mutanty to też ofiary! Jak to mówił? Mają motorki napędzane energią syntezy, robią sztuczne słońce, żeby roztopiło czapę lodu na Antarktydzie. Szkoda tylko, że jak oni będą mieszać się z pingwinami, resztę świata zaleje woda.
Falco milczał, leżąc z zamkniętymi oczami. Doszła do wniosku, że niepotrzebnie męczy umierającego człowieka.
– Przepraszam – rzekła. – Już idę. Odłożyć zdjęcie na miejsce?
Skinął lekko głową. Umieściła zdjęcie w plecionym koszyczku, podeszła do Falca i dotknęła wychudzonej ręki, pokrytej ciemnymi żyłami.
– Każdy musi zbawić się sam. – usłyszała.
– Tak…
– Śmierć nie jest zła. Opieramy się rzeczywistości, nie umiemy jej przyjąć…
Łzy Gai kapały na prześcieradło, które przykrywało chorego.
– Jak twój jeżyk? – szepnęła.
– Czekałem tyle lat, aż znowu do mnie przyjdą…
Pomyślała, że mówił o rodzicach albo o dzieciach, które mu umierały. Pogładziła go po dłoni, po czym zrobiła parę kroków w stronę niedomkniętych drzwi. W szparze widać było zielone gałązki rosnącej na zewnątrz rośliny. Poczuła z całą pewnością, że Falco umiera.
„Żegnaj” – pomyślała, drżąc ze wzruszenia przed domem przyjaciela.
No comments:
Post a Comment
Note: Only a member of this blog may post a comment.