Thursday, December 29, 2022

5.Matera 2019

 

W listopadzie temperatury sięgały 25 stopni Celsjusza. Nie należało to do rzadkości, spóźnione upały nazywano latem świętego Marcina. Był czas zbioru oliwek, ludzie z Sassi ręcznie ogołacali rosnące w Gravinie drzewa. Z owoców wyciskano olej, używany głównie do oświetlania mieszkań. Gaia nadal schodziła w głąb wąwozu ze swoimi kozami, czasami wspinała się na sąsiednie wzgórze, którego wapienne zbocze dziurawiły pieczary. Pozwalała zwierzętom oddalać się w poszukiwaniu trawy, sama zaś wyciągała się na chłodnej, chropowatej bryle, służącej za łóżko.

Od czasu śmierci Falco towarzyszyło jej przygnębienie, które zaczęło przybierać objawy depresji. Nie przestawała myśleć o tym, co może ich spotkać – przyszłość zdawała się groźna i niepewna. Ludzie z Sassi nie radzili sobie bez charyzmatycznego przywódcy. Jego niezmienny spokój łagodził lęki, umacniał w przekonaniu, że są na właściwej drodze i wszystko się ułoży. Żyli w symbiozie z naturą, szanowali wszelkie stworzenia, karmili się życiodajną energią, którą oferował Wszechświat. Kiedy zabrakło Falco, znikła wiara, którą napełniał ich serca. Początkowo próbowano jeszcze medytować, lecz robiono to bez przekonania, poddając w wątpliwość sens takowych działań.

Ta cała prana wcale nie chroni przed chorobami! – mówiono.

Gaia miała wrażenie, że coraz więcej osób zapadało na różne dolegliwości. Lęk przed rakiem zaczął przybierać zatrważające rozmiary. Wciąż o nim rozmawiano, szukano objawów. W Sassi nie było leków, przygnębieni ludzie oczekiwali rychłego końca.

„Może byłoby lepiej, żeby zalała nas woda!” – myślała dziewczyna.

Czasem brakowało jej energii, aby podnieść się z łóżka, miała ochotę zamknąć oczy i już się nie obudzić. Było jednak coś, co dawało jej nieokreśloną nadzieję – chciała znów zobaczyć Riddicka.

Tak się stało. Pewnego ciepłego dnia pod koniec listopada przyszedł do groty i stanął nad leżącą na ociosanym kamieniu Gaią.

Potrzebujecie nas, prawda? – spytała.

Tak – potwierdził. – Musimy się klonować.

To niedobrze… Dlaczego robicie te rzeczy?

Inaczej się nie dało. Kiedy oświecony Falco mieszkał w kolonii Pugliese, ludzie padali jak muchy z napromieniowania. Dziś żyłeś, jutro zaczynałeś się rozkładać. Niedługo po wojnie naukowcy opracowali metodę modyfikowania organów. Hodowano z ludzkich komórek taką na przykład wątrobę.

Gdzie, w ciele kota?

Najczęściej świni.

Ludzie przestali chorować?

Spadła umieralność, ale nikt nie był zdrowy. Ludzki organizm nie chce takich narządów, trzeba było brać leki…

Też je bierzesz?

Jestem klonem.

Ludzie z wątrobą świni nie mogli się rozmnażać?

Szybko się uczysz. To pewnie był efekt leków. Ale tak, od ponad dwudziestu lat nikt w kolonii nie robi dzieci tak jak kiedyś.

Gaia przypomniała sobie to, co słyszała w Sassi na temat klonowania. Z dowolnych komórek organizmu rodził się identyczny „człowiek”.

Jesteście tacy sami? – spytała.

Chcesz się przekonać? – zapytał. – Zabiorę cię tam. Czterdzieści minut drogi… Boisz się, że poprosimy cię o organy?

Sami je weźmiecie, jak zaleje nas woda. Co was obchodzi, że będzie powódź, kiedy roztopicie lody na waszej Antarktydzie.

Też tam możecie zamieszkać, dla wszystkich starczy miejsca. Czternaście milionów kilometrów kwadratowych – mówił Riddick. – Fantastyczne łańcuchy górskie. Za parę lat odsłonią się tam doliny, wszystko pozielenieje… Wyobrażasz to sobie? Chcemy dać nową Ziemię tej garstce, która pozostała!

Ładnie w waszej strony. Riddick pokiwał głową.

Wygolona czaszka pokryta była bardzo jasną skórą, w przeciwieństwie do Gai nie był opalony.

„Pewnie słońce nie działa na klony!” – myślała. „Albo umieją się przed nim chronić”.

Co macie do stracenia? – zapytał. – Sama mówiłaś, że Ziemia jeszcze przez tysiące lat będzie napromieniowana.

To dla was nie ma przyszłości! Naprawdę nie widzisz, do czego to wszystko prowadzi? Zrobicie powódź, żeby grzać się pod pięknym, sztucznym słońcem, ale co to zmieni? Nie jesteś nawet człowiekiem… Sklonowali cię wstrętni naukowcy, zrobili z ludzi hybrydy z powodu promieniowania. Ziemia ledwo zipie, bo dziesięć dni grozy obróciło wszystko w perzynę. Kto wymyślił te bomby? Ci sami, którzy teraz biorą się za Antarktydę.

Uśmiechnął się lekko.

Może. I może masz rację, że nie trzeba było mutować ludzkich organów…

Jak widzisz, my jeszcze żyjemy!

Tak. Dobrze, że istnieją takie oazy, jak wasza.

To my jesteśmy nadzieją!

Nie przetrwacie tysięcy lat, fizycznie nie ma takiej możliwości. Jeśli chcecie przeżyć, musicie opuścić Sassi. Chcesz się dowiedzieć co nieco o Antarktydzie? Wzruszyła ramionami. Słowa Riddicka obudziły w niej lęk i przygnębienie, które ostatnio często ją nawiedzały.

Ten lodowiec dwieście milionów lat temu był subtropikalnym lasem! – powiedział. – Potem prądy zepchnęły go na biegun południowy, ale i tak było tam pełno zwierzątek, roślin, coś jak kanadyjska tundra. Dopiero piętnaście milionów lat temu na Ziemi zrobiło się chłodniej. Antarktyda pokryła się lodem grubym na dwa kilometry.

Jak skończycie wasze słońce, cały ten lód tu przypłynie.

Stopione lodowce wpłyną do Pacyfiku i poziom wód znacznie się podniesie.

Ale nie zostawiacie nikogo na lodzie, oferujecie w końcu bilet na Antarktydę.

Podobasz mi się – stwierdził. – Ludzie z osad takich jak twoja nie chcą z nami rozmawiać. Zdarzało się, że mnie atakowali.

Gaia uniosła lekko brwi. Ogarnęło ją coś w rodzaju współczucia dla niepojętej istoty, ofiary naukowców, która nie mogła się nazwać człowiekiem. Zastanowiła się, co oznaczało być klonem. Sąsiedzi rozmawiali czasem na ten temat, uważano, że takie stworzenia skazane są na przedwczesną starość. Czy rzeczywiście tak było? Riddick wyglądał na dwadzieścia kilka lat, nie więcej. Pod bladą skórą rysowały się twarde mięśnie. Miał mocny zarys szczęki i ładne usta. Doszła do wniosku, że się go nie boi.

Pojadę z tobą do kolonii nad morzem – zdecydowała Gaia. – Zdążymy wrócić za dwie godziny?

Na pewno! Nie martw się o kozy. Zapędzimy je do jaskini, a wejście zagrodzimy tym sznurkiem – powiedział, wyciągając z kieszeni połyskującą metalicznie linkę. – Nie zbliżą się do niego za żadne skarby świata.

Zagwizdała na zwierzęta, które pozwoliły się zaprowadzić do cienistej groty. Patrzyła w milczeniu, jak Riddick przywiązywał sznurek do gałęzi pobliskich figowców, tak że znajdował się on na wysokości pół metra u wejścia do pieczary.

Idziemy – powiedział.

Ruszyła za nim, zaprowadził ją do maszyny przypominającej wraki motorów, które widziała w opuszczonej części Matery. Pojazd był jednak większy, bardziej spłaszczony i nie miał kół.

„Jak on będzie na tym jeździł?” – zastanowiła się Gaia.

Włożyła podany kask. Od razu ogarnęło ją nieprzyjemne uczucie, podobne do tego, które pojawiało się przy omdleniach. Pragnęła się wycofać, doszła jednak do wniosku, że minął sposobny moment. Nie chciała okazać lęku, poza tym była bardzo ciekawa, jak wygląda kolonia Pugliese, o której tyle słyszała. Słońce zbliżało się do zenitu, kiedy Riddick wsiadł na swój motor i skinął na nią.

Wiem, że jesteś nieprzyzwyczajona. Będę bardzo uważał – obiecał. – Musisz się tylko trzymać.

Skinęła posłusznie głową, po czym zajęła miejsce za jego plecami. Było dość wygodne, szerokie, miało metalowe uchwyty, które mocno ściskała. Starała się głęboko oddychać w nadziei, że nie zemdleje.

Jedziemy! – usłyszała.

Riddick zapalił motor, który zaczął unosić się nad ziemią. Z rury wydechowej wydobywał się rodzaj niebieskawego płomienia. Serce zabiło mocniej, postanowiła jednak, że nie będzie się niczemu dziwić. Maszyna „jechała” około metra nad drogą. Oddalili się od spalonego słońcem wzgórza, gdzie zostawiła kozy. Dalej też były wzniesienia, a potem pola, na których od pięćdziesięciu lat nikt niczego nie uprawiał. Od czasu do czasu widziała samotne domy – zazwyczaj miały zapadnięte dachy i straszyły pustymi prostokątami okien. Przywykła do takich widoków w Materze. Miała wrażenie, że przemieszczali się wolno, pomimo tego czuła się coraz gorzej. Zaciskała na uchwytach szczupłe, opalone dłonie, walcząc z zawrotami głowy. Kask ciążył jej i wzmagał uczucie duszności, któremu się jednak nie poddawała. Zamknęła oczy i koncentrowała się na oddychaniu, wciągała powietrze nosem i wypuszczała ustami. Zaczęło odczuwać dreszcze, jej drobne ciało drżało, nawiedzało ją nieznośnie uczucie gorąca. Zaciskała powieki, pod którymi raz po raz przelatywały świetliste, jaskrawe plamy.

Już niedaleko – odezwał się Riddick.

Miała nadzieję, że się obejrzy i zobaczy, co się z nią dzieje. Ostatkiem sił nie poddawała się omdleniu. Oblizywała spieczone wargi, starając się oddychać miarowo. W pewnej chwili poczuła, że ich pojazd stanął. Otworzyła oczy i patrzyła na kolonię Pugliese. Okrywał ją rodzaj plastikowej lub szklanej kopuły, pod którą stały podobne do siebie domy, nieduże i białe domy.

Syntetyczna powłoka ozonowa – dobiegł ją głos Riddicka.

Zsunęła się z motoru i stanęła na drżących nogach. Przelatujące jej przed oczami plamy zlały się w jedno, po czym zapadła ciemność.

                                                                        ***

Sen Gai

Piękny, wiosenny dzień. Brukowaną gładkim kamieniem uliczką Sasso Barisano idzie kilkoro bosonogich dzieci. Maszerująca na przedzie kędzierzawa dziewczynka trzyma za rękę piegowatego kolegę. Mijają dom, przed którym siedzą dwie młode kobiety; przyglądają się malcom z uśmiechem. Jedna z nich, blada, ze zdeformowaną ręką wskazuje na ciemnowłosą Gaię.

Patrz, jaka ładna jest moja mała! – mówi.

Dziewczynka uśmiecha się do mamy, po chwili zauważa, że coś ją kąsa w rękę. To dokuczliwa mucha. Zaczyna oganiać owada, lecz ten ją nadal gryzie… 

Leżała na wąskim łóżku w przeszklonym pomieszczeniu. Unosił się w nim mocny, trudny do zidentyfikowania zapach. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w pielęgniarza, manipulującego przy jej chudej ręce.

Jak się czujesz? – zapytał. – Witamy w kolonii Pugliese.

Jego oczy błyskały fiołkowo i szmaragdowo, całkiem jak u Riddicka.

„Też miał raka siatkówki?” – zastanowiła się Gaia. „Przeszczepili mu oczy kota…”

Znów ogarnęła ją senność, pozwoliła powiekom opaść i usnęła. Kiedy się obudziła, zamiast pielęgniarza stały obok niej kozy. Gwałtownie usiadła na wykutym z kamienia legowisku. Była w swojej grocie. Czyżby się jej przyśniło, że człowiekklon zabrał ją do miasta, chronionego przez syntetyczną kopułę, a ona zemdlała? Czuła się zadziwiająco dobrze, znikło osłabienie, które zawsze jej towarzyszyło. Przez dłuższą chwilę patrzyła na zwierzęta, które też ją obserwowały, po czym wyszła z pieczary.

Słońce zniżało się ku linii horyzontu, już dawno powinna była wrócić do domu. Przysiadła na trawie, sama z trapiącymi ją myślami. Doszła do wniosku, że została wykorzystana. „Mutanci” z kolonii Pugliese pobrali od niej komórki rozrodcze, na których im zależało. Zapewne według ich prawa, jadąc dobrowolnie z Riddickiem, sama na to przystała… Czy będzie mieć dzieci, które urodzą się na Antarktydzie? Było jej to obojętne. Czuła się bezradna, przerażała ją przyszłość. Patrzyła na Sassi po drugiej stronie wąwozu. Tam gdzie kończyły się wykute w skale domki, widać było opuszczone bloki „nowej” części Matery. Straszliwe bomby oszczędziły budynki, lecz wymiotły z nich wszelkie życie.

„I tak wszyscy zginiemy!” – wyszeptała Gaia.

Łzy spływały po szczupłych policzkach dziewczyny. Płakała, myśląc o sąsiadach, bezbronnych wobec tego, co ich miało spotkać. U jej stóp, między kamieniami uwijała się mała jaszczurka, zajęta własnym życiem. Przypomniały się jej słowa Falco, który przyglądał się zwierzętom i drzewom. „Przyroda uczy, jak żyć i umierać” – powtarzał.

Dzień był bardzo piękny, ostatnie promienie słońca nadawały wszystkiemu ciepły, pomarańczowy kolor. Przestała myśleć o nadchodzącej zagładzie, patrzyła na jaszczurkę zanurzoną w rzeczywistości, która jest odpowiedzią. Mądre stworzenie nie znało lepszego miejsca, niż to, w którym było jest teraz. Nie oczekiwało przyszłego szczęścia, żyło chwilą.

„Mam się nie bać, prawda? Przyjąć to, co jest?” – spytała w myślach Falca. „Ale ciebie już z nami nie ma!”

Siedząca na trawie dziewczyna płakała rozpaczliwie, ukrywając twarz w dłoniach. Żaliła się przed niewidzialnym Falkiem, duchowym ojcem, którego nadal kochała.

Co mamy zrobić? – szeptała. – Wszycy jesteśmy zmęczeni! Gdzie znaleźć siłę, żeby przetrwać, powiedz?

Przymknęła oczy i wyobraziła sobie jego odpowiedź: „To, co jest prawdziwe, nie zginie”.

Podniosła się z ziemi i otarła piekące ją od łez oczy. Lekko się uśmiechnęła. „To wszystko prawda” – pomyślała. „Muszę tylko uwierzyć”.

Ogarnęło ją uczucie ulgi: pojęła, co było siłą Falca. Kiedy zjawił się w Sassi, był bardzo młody, miał siedemnaście lat, nie więcej. Niedługo potem objął schedę po zmarłym Angliku Kurcie, który oswajał wszystkich z medytacją i uczył żywienia się praną. Młodzieniec został przywódcą, szamanem swojego plemienia. Słuchano go, bo był pierwszym, który naprawdę uwierzył.

Kędzierzawy Adamo szedł w jej kierunku wąską ścieżką, ledwie widoczną na porosłym żółtą trawą, kamienistym zboczu. Martwił się o nią. Sprawiło jej to przyjemność.

Stało się coś? – zapytał. – Zemdlałaś?

Opowiedziała mu o kolejnym spotkaniu z Riddickiem i o kolonii Pugliese. Słuchał, nie przerywając. Kiedy skończyła, zapadło milczenie.

Nie powinnam była z nim jechać – odezwała się. – Dostali to, czego chcieli.

Dlatego płakałaś?

Nie… Myślałam o tym, co się z nami stanie.

Teraz, kiedy Falco nie żyje?

Tak. Ludzie boją się raka, promieniowania, wszystkiego. Potrzebujemy przywódcy… – urwała. – Postanowiłam spróbować.

Ojciec rzucił jej zdziwione spojrzenie, lecz nic nie powiedział.

Mam przeczucie, że mi się uda! – dodała Gaia. – Sama nie wiem dlaczego. Wiesz, nie żałuję, że dałam się zabrać do kolonii nad morzem. Chciałam zobaczyć, teraz wiem, dlaczego Falco nie chciał, żeby go leczyli. To byłby… triumf ciała nad duchem, rozumiesz? Oni myślą, że człowiek może przetrwać, jak go zmodyfikują, sklonują i cholera wie, co jeszcze z nim zrobią. Ale to błąd!

Tak?

Oczywiście! Wtedy już nie będzie człowiekiem! Jest źle, trzeba szukać nowych rozwiązań, ale nie tak jak oni! Ja chcę… chcę uwierzyć! Nie będziemy mieć leków ani syntetycznej powłoki, która chroni przed promieniowaniem, ale przetrwamy, musimy tylko… odnaleźć boską obecność i potem niczego się nie bać!

Adamo objął szczupłe plecy córki. Przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym skinął potakująco głową.

Uda ci się – powiedział. – Będą cię słuchali.

Z najgorszego koszmaru można się obudzić! Ten kryzys nas wzmocni… A jak dotrze tu morze, to się nauczymy nurkować.

Schodzili w dół wąwozu, tam gdzie płynęła Gravina. Przebyli kamieniste dno rzeki i zaczęli się wspinać stromą dróżką, prowadzącą do kamiennego Sassi. Ostatnie promienie słońca barwiły białoszare, przylegające do siebie domki, których ściany i dachy porastały gdzieniegdzie rośliny. Musieli się spieszyć – wiedzieli, że nagle zapadnie zmrok, a potem długa jesienna noc, którą będą musieli razem przeczekać.



No comments:

Post a Comment

Note: Only a member of this blog may post a comment.