Sunday, December 25, 2022

2.Matera 2019

 

W 1993 roku Matera została objęta patronatem UNESCO. Opuszczone Sassi, do których od lat zapuszczali się narkomani albo wagarujący uczniowie, doczekały się zainteresowania. Gaia mieszkała w Corte San Pietro. Przed wielką zagładą wykute w skale wąwozu domki gościły turystów. Groty, w których dawniej gnieździły się rodziny nędzarzy, poddano restauracji i przekształcono w pokoje eleganckiego hotelu. Zadbano, by zachować niepowtarzalność Sassi: oryginalną strukturę ścian z prymitywnymi niszami i „usta trzech cystern”, czyli antyczny system zbioru wody deszczowej, służący dawnym mieszkańcom dzielnicy.

Nad Sasso Caveoso góruje Madonna de Idris. Jedyny w swoim rodzaju starożytny kościół to kolejna pieczara, do której doczepiono fasadę z białego kamienia. Wykute w stwardniałej glinie stopnie prowadzą do kaplicy. Na jej dachu piętrzy się surowa, nieobrobiona skała. Gaia szła powoli ulicą, która – jak pisał Carlo Levi – z jednej strony miała przepaść, z drugiej zaś domy. Zapędziła trzy kozy do chaty, służącej im za oborę, i długo leżała na obszernym łóżku, w niedopranej pościeli. Czuła się samotna i bezradna jak jeszcze nigdy w życiu. Miała wrażenie, że los Sassi był przesądzony.

Człowiek-hybryda miał rację – ich przewodnik żegnał się z życiem. Należał do nielicznych, którzy pamiętali świat sprzed czasów zagłady. Siedmioletni, osierocony chłopiec zaczynał nowe życie na gruzowiskach starego. Charyzmatyczny Falco był zdania, że katastrofa, która spustoszyła Ziemię, to owoc ludzkiego egoizmu i głupoty. Pochodził z Taranto w Apulii. Kiedy był mały, chodniki portowego miasta pokrywały pokłady czerwonego pyłu. Zakłady przemysłu stalowego dawały pracę i umieralność na raka płuc przekraczającą włoską średnią o trzydzieści procent. W dzielnicy Tamburi, gdzie mieszkał, prawo zabraniało ludziom uprawiania czegokolwiek na zatrutej ziemi. Matkom z Taranto odradzano karmienie piersią, bo miały trzykrotnie przekroczoną normę toksyn w mleku.

Falco upodobał sobie cytat z Matrixa:

– Każdy ssak na tej planecie instynktownie stwarza naturalną równowagę ze środowiskiem, ale ludzie nie – powtarzał. – Umieją przetrwać, zajmując nowy teren. Jest jeszcze jeden organizm, który tak właśnie się zachowuje. Wirus. Ludzie są chorobą, rakiem tej planety.

Przez dwanaście lat po wojnie mieszkał w dużej kolonii i był świadkiem eksperymentów, którym poddawano mieszkańców. Nastoletni Falco widział zwierzęta noszące w sobie zmutowane, służące do przeszczepów części ludzkiego ciała.

– Tłumaczyli, że wymieniane narządy są odporne na promieniowanie – opowiadał po latach.

Dołączyłby pewnie do tych, którzy ze strachu przed śmiercią pozwalali to ze sobą robić, gdyby nie Kurt. Siwowłosy, brodaty Anglik opuścił dom i rodzinę wiele lat przed wojną. Przemierzał świat z dwom dużymi psami, na chleb i piwo zarabiał żebraniem, nauczył się żonglować i pokazywał sztuczki na ulicach Matery. Upodobał sobie Sassi i chciał tam powrócić po końcu starego świata. Falco zaprzyjaźnił się z Kurtem. Pod wpływem sześćdziesięciolatka odmawiającego poddania się transplantacjom również się z nich wycofał. Postanowili, że opuszczą kolonię – chcieli szukać miejsca, które bardziej im odpowiadało.

– Wiedziałem, że możemy zginąć – mówił Falco. – Byłem na to gotowy.

Przemierzali wyludnioną Apulię i Basilicatę, nie wiedząc, dokąd się udać. Pewnego dnia skończyły się im skromne zapasy jedzenia. Młody Falco był pewien, że czeka ich śmierć głodowa, a wtedy Kurt powiedział mu o breatharianizmie, czyli odżywianiu pranicznym.

– Ciało przyzwyczaiło się do pokarmu, bo zostało zmuszone – mówił. – Składa się z atomów, dziewięćdziesiąt dziewięć i pół procenta atomu to pusta przestrzeń. Tam znajduje się prana. Można ją absorbować z Kosmosu. To rodzaj fotosyntezy.

Anglik twierdził, że takie odżywianie było w powszechnym użyciu w zamierzchłych czasach, kiedy człowiek żył na wyższym poziomie energetycznym. Można się do niego dostroić poprzez oddychanie i światło. Dwudziestolatek podchodził sceptycznie do takich rewelacji, ale nie miał wyboru. Znajdowali się na wyjałowionej ziemi.

– Medytowaliśmy na tamtym pustkowiu – opowiadał Falco. – Wznosiliśmy energię, produkując i absorbując pranę.

Mijały dni i tygodnie. Ku zdziwieniu chłopaka nie tylko nie umierali, lecz mieli siłę na codzienne pokonywanie wielu kilometrów drogi. Kurt wyjaśniał ten przypływ energii przywróceniem funkcji gruczołów.

– Wszystko ma swoją ścieżkę energetyczną. – powtarzał. – Kiedy jemy, mieszamy naszą energię z obcą.

Falco uwierzył, że ciało powinno żywić się praną. Po wielu dniach wędrówki, która po latach obrosła legendą, dotarli do Matery. Kurt pamiętał wiszące nad przepaścią miasto. Utrzymywał, że mogli tam żyć ludzie, którzy myśleli podobnie jak oni. Tak też było, zostali przygarnięci przez nowych mieszkańców Sassi. Licząca niecałe sto osób społeczność w istocie nie chciała mieć nic wspólnego z ludźmihybrydami. Byli wygłodzeni, odżywiali się odrobiną mąki z wyhodowanych ziaren i wszyscy chorowali. Nowi przybysze uczyli ich, jak zastąpić jedzenie energią życiową. Ludzie z Sassi chętnie słuchali brodatego Anglika. Kurt zmarł kilka lat potem. Odchodząc, namaścił na następcę swojego przyjaciela.

– Masz w sobie ogień – mówił. – Wzmacniaj go, bądź szamanem swojego plemienia! Przez trzydzieści pięć lat Falco sprawował funkcję przewodnika. Za jego przykładem ludzie z Sassi medytowali, ucząc swoje ciała wchłaniania ciekłej energii. Szukano w nim oparcia – wszyscy mieli chwile zwątpienia, choroby i nieszczęścia z przeszłości niejednego pogrążyły w depresji. Był ostoją, ze wszystkimi problemami zwracano się do niego. Ostatnimi czasy bardzo podupadł na zdrowiu, jego twarz przybrała woskowożółty kolor. Przypuszczano, że ma raka wątroby. On sam zdawał się tym nie przejmować.

Ciemnowłosa Gaia przystanęła przed domkiem, na którego dachu rozrastały się ukwiecone krzewy. Lipcowe słońce rozgrzewało do białości niebo, było bardzo gorąco – nie powinna przebywać na zewnątrz. Zdarzały się jej omdlenia, traciła przytomność, gdy była zmęczona lub kiedy doskwierały upały. Otarła spocone czoło i zastukała do drzwi pomalowanych wyblakłą, granatową farbą.

– Wejdź! – usłyszała.

W środku było orzeźwiająco chłodno. Podeszła do łóżka, na którym leżał Falco.

– Co cię sprowadza? – zapytał przyciszonym głosem.

Gaia mimowolnie zaczęła mu się przyglądać, jakby szukając oznak nadchodzącej śmierci. Przewodnik miał wzdęty brzuch, wychudzone ręce i nogi. Podkrążone cieniami oczy były zapadnięte. Wiedziała, co to oznaczało.

To już koniec!” – pomyślała z rozpaczą. „Wszyscy tak samo umrzemy!” Napięcie ostatnich godzin sięgnęło zenitu. Odwróciła się, nie chcąc, żeby widział łzy, których nie powstrzymywała.

– Co się stało? – odezwał się. – Płaczesz przeze mnie? Dlaczego?

Nie chcę, żebyś umierał!” – pomyślała, stojąc twarzą do ściany.

– Oni nas obserwują – rzekła po dłuższej chwili.

Opowiedziała mu o spotkaniu z człowiekiem, który kazał się nazywać Riddickiem. Słuchał, nie przerywając, wpatrzony w stojące na wykutej w skale półce gliniane naczynia i dzbany.

– Oczywiście, że obserwują – szepnął, kiedy skończyła mówić. – Muszą wszystko wiedzieć…

– Chcą narządów?

– Jesteśmy wystawieni na promieniowanie – zauważył. – Nie przeszczepia się takich organów… Był młody, przystojny, prawda? Podobał ci się?

– Chyba tak – rzekła po chwili. – Może.

– Pomyśl. Dlaczego przyszedł do ciebie?

– Żeby się ze mną rozmnażać?

– Można by tak powiedzieć… Potrzebują ludzkich komórek jajowych, czystych, niezmodyfikowanych.

– Co teraz będzie? – spytała naiwnie Gaia.

– Zależy to tylko od ciebie. Ich prawo szanuje wolność jednostki… Nie zmuszą nas do niczego.

Dlatego tracił czas na rozmowę!” – pomyślała. „Chciał mnie przekonać, żeby dopiąć swego”.

Uświadomiła sobie dwie rzeczy: że najprawdopodobniej zobaczy jeszcze Riddicka i że to jej odpowiada. Siedziała na ściemniałym ze starości krześle, rozglądając się w zamyśleniu. W domu mieściło się wcześniej muzeum, odrestaurowaną grotę wypełniały meble z poprzedniej epoki. Pod ścianą stał kołowrotek do przędzenia, drewniany kufer i ciężki, ręcznie robiony mebel z szufladami. Obok łóżka, na którym leżał chory, widać było kołyskę. Falco miał kilkoro dzieci z dwiema kobietami. Te, które przeżyły, były już dorosłe i mieszkały niedaleko niego. Myślała, co jeszcze powinna powiedzieć. Miała nadzieję, że słowa rozproszą niepokój, który gościł w jej sercu.

– Martwisz się. – usłyszała. – Myślisz o przyszłości, a z nią nie możesz się zmierzyć! – Dla ciebie to nie ma znaczenia…

– Nie myślę, że przeszłość jest ważniejsza od tego, co teraz, ani że przyszłość może mnie uratować. Jedyne, co mam, to ta chwila… Dlaczego jesteś smutna? Czy w tym momencie czegoś ci brakuje?

Zastanowiła się nad tym, co powiedział. Nic szczególnego nie przychodziło jej do głowy.

– A widzisz… Ale to nie wystarczy, bo czekasz na coś innego.

– Ty umierasz… – zaczęła.

– Mój czas minął. Wiesz, co myślę o śmierci? Przypomina mi się jeżyk, którego znalazłem na chodniku dawno temu, przed wojną. Leżał zwinięty w kłębek, taka kolczasta kulka – opowiadał. – Zrobiło mi się żal i mama wsadziła go do reklamówki. Jeszcze żył, kiedy dotarliśmy do domu… Położyłem zwierzątko pod jabłonką, chciałem mu dać jabłko, ale na nie nie patrzył. Przyjął śmierć spokojnie, bez lamentowania, jakby to był kawałek owocu.

– Chciałabym pamiętać, jak było w tamtych czasach!

– Wciąż rozmawiało się o jedzeniu! – zawołał z uśmiechem Falco. – Ojciec spędzał całe dnie w pracy, żeby na nie zarobić. Matka robiła zakupy i gotowała. Jeszcze nie zdążyła sprzątnąć po obiedzie, a już zastanawiała się, co da nam jeść wieczorem. Bajka, prawda?

Gaia stłumiła westchnienie. Przychodząc tutaj, miała nadzieję usłyszeć coś konkretnego, lecz było to niemożliwe. Czuła, że rozmowa z Riddickiem zasiała w niej ziarno wątpliwości, którego nie umiała wyplewić. W Sassi unikano mówienia na temat przyszłości, tego, co im zagrażało. Za przykładem Falca koncentrowano się na dniu dzisiejszym, nie na jutrze, które mogło nigdy nie nadejść. Człowiek-hybryda poruszał trudne kwestie… Twierdził, że nie muszą chorować.

– Pójdę już – powiedziała.

– Zawsze możesz wrócić.

Przed domem Falca stała plastikowa donica z karłowatym drzewkiem oliwnym, które zasadzono jeszcze w czasach przedwojennych. Patrzyła na nie przez chwilę, po czym ruszyła przed siebie w oślepiającym słońcu, które odbierało jej siły. Tego wieczoru Gaia odpoczywała w pokoju, kiedyś służącym gościom czterogwiazdkowego hotelu. Materac leżał na „łóżku” wykutym w skale. Wapienna podłoga była biała, gładka, tak samo jak ściany odnowionej pieczary. Niedużą wannę wpasowano w owalny wypolerowany kamień. Przez oszklone drzwi wpadało trochę światła. Leżący obok Vito miał przymknięte powieki. Zmęczeni upałem, przytulali się i rozmawiali o tym, co zaszło.

– Chciałabym, żeby wrócił – przyznała. – Tak mało wiemy o świecie…

– Co cię interesuje?

– Żyjemy tak, jakby nikogo innego nie było. Nie możemy się wiecznie ukrywać.

– Więc co, pozwolisz się zabrać do tej ich kolonii? – Vito uniósł się na łokciu. – Chcesz rodzić mieszańcom dzieci?

– Nie, ale mam prawo wiedzieć!

– Wiesz, co myślę? On ci się podoba, taki siłacz. Jestem przy nim nędznym komarem. Riddick rzeczywiście wydawał się olbrzymi. Niewysoki, drobny Vito w niczym go nie przypominał. Trapiła go anemia oraz choroba stawów, uskarżał się na bóle, nieczęsto starczało mu energii, by uprawiać z nią miłość. Nie był jej pierwszym partnerem. W Sassi nie zawierano małżeństw, łączono się w związki, z których rodziły się dzieci. Zazwyczaj nie podtrzymywano szwankujących relacji, ludzie łatwo się rozstawali, nie szukano winnego. Uderzyło ją, ile było prawdy w tym, co usłyszała. Riddick ją fascynował, bo uosabiał siłę, której w Sassi wszystkim brakowało.

No tak!” – pomyślała Gaia. „Dałam się nabrać i czekam na muskularnego!”

– Nie rozumiesz – zaczęła. – Nasz przywódca umiera, a wszyscy udają, że nic się nie stało.

– Będziemy mieć nowego.

Rudawy Guido miał skrzywienie kręgosłupa, które pochylało jego ciało z lekka na lewą stronę. W zimowych miesiącach cierpiał na objawy depresji. Malował wtedy ponure obrazy, będące ilustracją do dziewiętnastowiecznej przepowiedni. Ściany jego domu pokrywały utrzymane w przybrudzonej żółci, szarości i czerni murale, wyobrażające wojnę prowadzoną przez dziesięciu królów Antychrysta, jedynych władców świata. Obsesyjnie rysował ludzkość dręczoną plagami, przerażające deszcze zwierząt, niszczące miasta pioruny oraz trzęsienia ziemi. Podpisywał je: „Głosy słychać będzie w powietrzu, ludzie będą bić głowami o ściany, będą wzywać śmierci i śmierć dopełni ich cierpienia, krew będzie płynąć ze wszystkich stron”.

– Śmiać mi się chce, kiedy patrzę na te jego obrazy – rzekła Gaia. – Myślę sobie: co myśmy takiego zrobili, że wciąż nas trzeba karać? Już lepiej, żebyśmy wcale nie istnieli, nie trzeba by się przynajmniej męczyć!

– Przecież to wszystko robota ludzi – zauważył Vito. – Pamiętasz, co opowiadał Falco? Kiedy wędrował z Kurtem, w pewnym momencie zaczęli mieć trudności w oddychaniu, piekły ich oczy, dokuczały im bóle głowy i ciągle wymiotowali. Nie wiedzieli, że nocowali niedaleko szybu naftowego. Był otwarty i emitował siarkowodór w dawkach, które mogły ich zabić. Przed wojną wydobywano tam ropę, nikogo nie obchodziło, że była zanieczyszczona siarką. Ty wiesz, dlaczego mamy przesrane!

– W nowych koloniach są lekarstwa – mruknęła.

– Można by się leczyć. – Oczywiście, wszystko można! Ale ja nie chcę. Wiesz dlaczego? Bo pójść do nich to jak przyznać: „Mieliście rację, klonowanie to jedyna droga! Zróbcie ze mnie człowieka-hybrydę, inaczej się nie da!”.

Umilkli oboje. Gaia wstała z łóżka i podeszła do białych drzwi. Przez oszklony prostokąt widać było mały taras, na którym stało kilka ocalałych, rzeźbionych w metalu krzeseł. Patrzyła na Madonnę de Idris. Umocowany na szczycie krzyż odcinał się na tle ciemniejącego nieba.

– O jednym nie pomyślałaś – odezwał się ponownie Vito. – Kiedy znów zobaczysz pana muskularnego, zapytaj, po co go do nas wysłano! Dziwne, że tacy fajni mutanci chcą czegoś od chorych nędzarzy.

– Falco mówi, że chcą się z nami rozmnażać.

– Na nic się nie zgadzaj! Ich rasa musi wyginąć. Jeżeli ludzkość ma przetrwać, to my jesteśmy nadzieją. A jeśli nie – sama mówiłaś, że nikt nie będzie wtedy cierpieć.

– Wiem – przyznała.

Vito uśmiechnął się lekko, po czym przymknął oczy. Usiadła na brzegu łóżka, za chwilę się położyła. Miała nadzieję, że zaśnie i nie będzie musiała już myśleć.



No comments:

Post a Comment

Note: Only a member of this blog may post a comment.